czwartek, 31 lipca 2014

Jakaś oryginalna pielgrzymka? To może na Wołyń?

Tej podróży nie planowałem zbyt długo. Szczegóły dotyczące wyprawy, na jaką już po raz szósty wybierała się grupa wolontariuszy pod egidą lubelskiej Fundacji Niepodległości, Środowiskowego Hufca Pracy OHP i parafii Świętego Krzyża z lubelskich Bronowic, ustaliłem na kilka dni przed wyjazdem. Dla grupy były to pracowite 2 tygodnie. Ja nie mogłem sobie pozwolić na wyjazd z Lublina na tak długo, ale postanowiłem choć na parę dni przyłączyć się do nich, łącząc przyjemne z pożytecznym. Nawet rower na tę podróż był pożyczony – uznaliśmy z kolegą Andrzejem, że zmniejszy się wydatnie ryzyko zmęczenia mego ludzkiego materiału gdy dostanę o 2 cale większe kółka na cieńszych oponach w rowerze, na którym można pojechać w pozycji wyprostowanej (spodziewałem się w znakomitej większości trasy po asfalcie na raczej mało pagórkowatym terenie). Sprzyjającą okazją było otwarcie pieszego przejścia granicznego na Bugu pod Zbereżem, w ramach czwartych z kolei Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa organizowanych przez przygraniczne samorządy po obydwu stronach rzeki.

Od falstartu po przemakanie
Wyruszyć mogłem dopiero w sobotę 10. sierpnia ubiegłego roku, po południu. Pierwszą niespodziankę sprawił zamek torby. Szczęście, że to na tym etapie. Zdążyłem dokupić inną. Co prawda, w ten sposób mój budżet podróży stopniał o ponad 30%, zanim jeszcze wyruszyłem w drogę, ale zdecydowanie mniej przyjemna byłaby taka awaria w drodze. Pociąg do Chełma miałem ok. 15.00 Odpowiednio wcześniej dojechał kolega Andrzej. Akurat zakończyłem pakowanie manatków – wszak niewiele było bagażu. Dokonaliśmy zamiany rowerów, po czym z bagażnikiem objuczonym podróżną torbą wyruszyłem w jego towarzystwie w kierunku dworca PKP. Pół godziny byłoby za mało gdyby dojeżdżać autobusem, ale rowerami miało się udać. I zasadniczo udało się i odjechałbym tym pociągiem, aż do celu, gdyby nie kolejna niespodzianka.



Dojechaliśmy na styk. W przekonaniu, że Andrzej podąża za mną, dla ominięcia schodów objechałem budynek dworca od zachodu i z przejścia na tor oporowy wyjechałem na pierwszy peron. Dojrzałem skład i wkrótce byłem przy skrajnym bagażowym wagonie. Rower wtaszczyłem bezproblemowo. Tłoku nie było, a nawet okazało się, że mam miłe, piękne towarzystwo w osobie uroczej rowerzystki, również zdążającej do Chełma. Czy można było wyobrazić sobie lepszą rekompensatę za niewygody podróży zbiorowym środkiem transportu?

W chwili gdy pociąg ruszył zadzwonił telefon: Gdzie jesteś?- W wagonie. - Ale wiesz, że mam twój plecak?...No, tak – plecak. Gdy wyruszaliśmy w drogę Andrzej postanowił odciążyć mnie w drodze na dworzec i wziął mój plecak. Jednak nie pojechał za mną przy dworcu, a zszedł z rowerem przejściem pod torami...Żegnajcie nam chełmskie dziewczęta (sztuk jedna)!



Następna stacja: Lublin Północny. Dworzec widmo, bez śladu żywej duszy. Niczym symbol upadku pobliskiej przemysłowej dzielnicy miasta i utraty znaczenia transportu kolejowego. Pocieszające to, że mimo wszystko, ktoś tutaj sprząta... Poprzez jedną z najbardziej zdegradowanych dzielnic Lublina, jaką są stare Bronowice i jej główna arteria – ulica Łęczyńska, docieram ponownie do głównego dworca PKP. Bez pośpiechu, tak aby jak najkrócej czekać na dworcu. Trzeba mi będzie zabrać się następnym pociągiem.



W następnym pociągu frekwencja jeszcze mniejsza. Co w zasadzie sobie chwalę. Zdecydowanie wolę podziwiać widoki, niż zabawiać się rozmową w podróży. No, chyba że można się dzięki niej czegoś ciekawego dowiedzieć. Ale i do tego trafiła się okazja. Od pasażera z Rejowca dowiedziałem się wówczas, że po wprowadzeniu sławnej ustawy śmieciowej, zajmująca się wywozem śmieci firma zaczęła mu dostarczać różnokolorowe worki na różne typy odpadów. To ciekawe, bo zupełnie inaczej niż w Lublinie, gdzie cała sprawa, w sposób odczuwalny dla mieszkańców, ograniczyła się do podwyżki opłat i tak trwa po dziś dzień...



Od Kaniów padało. Dworzec w Chełmie również przywitał mnie deszczem. I to takim, że zdecydowałem się spróbować przeczekać. Gdy tylko zelżało na tyle, że deszcz nie utrudniał za bardzo obserwowania drogi, ruszyłem. Niestety, po drodze bywało gorzej. Dopiero tuż przed Wolą Uhruską deszcz zamienił się w rzadkie, ot takie sobie pokropywanie. Za to dojeżdżałem już o zmierzchu.



W Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji w Woli Uhruskiej zapowiedziałem się dzień wcześniej telefonicznie. Dzięki temu mogłem się w ten sam sposób zameldować dojeżdżając. Tej nocy byłem tam jedynym gościem. Za dychacza dostałem miejsce pod namiot, dostęp do łazienki i toalety z ciepłą wodą, prąd pod zadaszeniem na polu namiotowym oraz wrzątek. Aerozol na komary się sprawdził. Byłem zbyt zmęczony, aby zastanawiać się skąd się bierze odgłos brzmiący tak, jakby wszystkimi okolicznymi krzewami ktoś potrząsał. Sam nie wiem kiedy przestałem zwracać na to uwagę...



Gdzie jest autobus?
Rano wyjaśniła się sprawa dziwnych nocnych odgłosów. W sąsiedztwie trwała budowa czegoś wyglądającego na niezbyt wielką halę sportową. Powiewająca na konstrukcyjnych elementach folia wśród nocy dawała wrażenie jakby okoliczne tuje zamieniały się właśnie w las birnamski. Za dnia nie rzucało się to na uszy.



Przejaśniło się i widok nieba po wschodniej stronie dawał nadzieję na bardziej pogodny dzień. Nie mam w zwyczaju zjadać wiele na początek dnia, więc dopiero kilkanaście kilometrów na północ od Woli Uhruskiej, zjechawszy nieco od drogi w las, znalazłem zagajnik nadający się na krótki biwak na drugie śniadanie. Uznałem, że jestem wystarczająco blisko miejsca przekraczania granicy, aby spróbować telefonicznego kontaktu z grupą. Mimo że w odległości kilku metrów na różnych skrajach polany łapałem zasięg raz z polskiej raz z ukraińskiej sieci, próby te spełzły na niczym.



Wreszcie napotkałem przy drodze podejrzaną dmuchaną bramę. Żadnej tablicy, banera czy innej informacji, że piaszczysta droga w bok prowadzi na miejsce, do którego zmierzałem. Tak piaszczysta, ze niemal nieprzejezdna dla rowerzysty. Mordęga, bo przecież nie po to mam rower żeby go prowadzić! Dalej spotkałem jeszcze paru tak samo upartych, ale raczej na wyraźnie grubszych oponach.



Na parohektarowej nadrzecznej przestrzeni scena i nieco straganów-namiotów. Tak to tu. Kolejna próba kontaktu z grupą, która powinna stacjonować już gdzieś nad Świtazią nie powiodła się. W tej sytuacji pozostawało mi tylko poszukiwanie autokaru. Musiał przecież zaparkować gdzieś w okolicach jeziora, a to nie igła. Szczęśliwie, Andrzejowi udało się dodzwonić jeszcze do mnie, zasiąść do mojego komputera i wysłać mi MMS-a ze zdjęciem jakie zrobiłem , gdy grupa wyjeżdżała z lubelskich Tatar (oczyściłem kartę pamięci i wszystko z niej zostało w domu). Dzięki czemu mogłem ich rozpoznać z daleka.



Z przyjemnością dostrzegłem w tłumie znajomą z dzielnicy twarz dyrektora Zespołu Szkół z ul. Elsnera. Straganowe oferty oglądałem jedynie po drodze. Dla tych, którzy nie wybierali się raczej na drugą stronę Bugu, najbardziej interesujące były zapewne te nieoficjalne: papierosy po 3,50. Gdy na scenie ogłoszono ekumeniczną modlitwę ku pamięci ofiar Rzezi Wołyńskiej zdecydowałem pozostać tam do jej końca.



Odprawa celna była formalnością, choć trzeba było odstać w kolejkach, po obydwu stronach pontonowego mostu (w sumie mniej niż godzinę). Po drugiej stronie rzeki też trwał festyn, tyle że nieco mniejszy. Po drodze można było wymienić złotówki. Za 50 złotych dostałem 121 hrywien czyli, jak się potem okazało, po takim samym kursie jaki oferował Reifeissen Bank w Szacku.



Jaka jest najpopularniejsza droga nad jeziora szackiego pojezierza łatwo było odgadnąć obserwując ruch.. rowerowy :) Na drodze z Adamczuków przez Zalesie do Świtazi mijałem chmary rowerzystów. No, w każdym razie sporą ilość, w sumie 40-50 osób, w małych grupkach, rzadziej w pojedynkę. Do Grabowa prowadzi „kamieniejka”, ze względu na obecność większych kamyków, gorsza w użyciu niż np. dojazd do lubelskiej Strzeszewskiego od strony Strzembosza, czy pozbawiony asfaltu odcinek Dunikowskiego (mimo, że od tego ostatniego zasadniczo równiejsza). Można było jej mieć dość po kilkudziesięciu metrach. Całe szczęście okazało się, że równolegle do niej biegnie polna ścieżka, o wiele przyjemniejsza do jazdy.



Niestety, siedmiokilometrowy odcinek do Zalesia okazał się brukowany kamieniem o ostrych krawędziach. Zdaje mi się, że ostatnim razem jechałem wzdłuż takiej drogi pod koniec lat siedemdziesiątych, od Garbowa do Ługowa. Tu jednak wzdłuż drogi jechać jest trudno – jeśli występuje jakieś pobocze to raczej na tyle piaszczyste, że można by się zakopać. Gdy tylko trafiała się jakaś trawka zaraz korzystałem. Tak na tym bruku, jak i po piachu, niewygodnie poruszać się na wąskich oponach. Ot, przeturlywanie się z kamyka na kamyk. W obawie o stan roweru nie próbowałem przyspieszać. Prawie półtorej godziny zajęło mi przejechanie 7 kilometrów.

Ostatnie kilometry przed Świtazią to asfaltowa ulga. Bez pobocza, ale gładko. Ruch niewielki. Wkrótce jechałem wzdłuż jeziora po południowej stronie. Niestety, nie zauważyłem z drogi żadnego autobusu podobnego do poszukiwanego. W sklepiku na zakręcie drogi pani (która jak się okazało pracowała kiedyś w okolicach Kraśnika) próbowała pomóc mi dzwoniąc z ukraińskiego numeru na ten, który miałem zapisany – bezskutecznie.



Nieopodal, na zewnętrznym łuku zakrętu drogi, znalazłem zachęcająco otwartą bramę prowadzącą na niewielkie podwórze okolone kilkoma budyneczkami najwyraźniej mieszkalnymi, a nieco mniejszymi, gospodarczymi zabudowane w centrum. Szyld głosił: „U Pałycza” niedoroho – komfortno. W trakcie rozmowy okazało się, że trafiłem na rodzinną wizytę swatowej właścicieli, która przyjechała ze Lwowa, a w ogóle to rodzina pani ze sklepu. Opowiedzieli mi gdzie, po tej stronie jeziora, mogę szukać możliwych miejsc do zaparkowania autobusu i zostawiwszy u nich klamoty wybrałem się na objazd okolicy.

Te poszukiwania również nie dały efektu. Oprócz małej cerkiewki jedyne warte odnotowania znalezisko to pole namiotowe za 10 hrywien za dobę, ale... pełne hałasu, za to bez przebywającej na stanowisku obsługi. Z przyjemnością przyjąłem więc propozycję właścicieli bazy „U Pałycza”, gdzie ugoszczono mnie życzliwie i przyjaźnie, a czas przed nocą w skromnym, ale schludnym pokoiku, umiliła rozmowa. Wobec tego, że ja znam języki zasadniczo śpiewająco, a moje słownictwo ukraińskie pochodzi z kilku pioseneczek (ale tego nie bardzo pamiętałem nie mając ze sobą gitary ;) ) moi rozmówcy uciekali się do wsparcia rosyjskim (no, w końcu 4 na maturze, ale i długie lata nieużywania), a nawet – mamma mia! - włoskiego :)



Czas bić życiowy rekord trasy
Plan na następny dzień był prosty. Dobić do grupy, która według harmonogramu powinna być od wczorajszego wieczora w Kowlu. Mapy nie miałem, polegałem na podpowiedziach – ok. 50 km do Lubomla i potem nieco mniej do Kowla. To najlepsza droga. Wyjechałem gdy słońce wynurzało się zza horyzontu. Gdy dotarłem do drogi Szack – Luboml znalazłem się w jego zasięgu. Nie śpieszyłem się. Celem było dojechać do Kowla za dnia, co przy oszczędnym dawkowaniu wysiłku wydawało się raczej realne, choć takiego dystansu jeszcze w życiu w jeden dzień nie przejechałem.



Na półmetku byłem około południa. Luboml przybysza od tej strony wita szpitalem ;) Tu konsternacja: o tym co się mieści informują napisy po ukraińsku i... angielsku. Obok niedawno ukończona cerkiewka pw. św. Pantaleona (zwanego w kościołach wschodnich Pantalejmonem). Ten mało znany u nas święty męczennik, patron lekarzy, pielęgniarek i... samotników, medyk z wykształcenia, naraził się nie tylko tym, że nie tylko leczył, a nawet uzdrawiał w imię Chrystusa, ale na dodatek nie oczekiwał od pacjentów honorariów! Kościół obchodzi jego wspomnienie 27 lipca w rocznicę wykonanego na nim wyroku śmierci poprzez ścięcie. Tego szczególnego dnia pielgrzymi w Madrycie od prawie czterystu lat mogą obserwować jak stężała krew świętego staje się płynna, by przed nastaniem kolejnego dnia znowu zastygnąć. 27 lipca według praktykowanego w Cerkwi kalendarza wypada naszego 9 sierpnia. I właśnie 9 sierpnia 2013 roku jak wyjaśnił mi miły człowiek krzątający się we wnętrzu, w cerkiewce odprawiono pierwsze nabożeństwo.

Dla wjeżdżającego od strony Szacka Luboml przedstawia widok urbanistycznego tworu będącego skrzyżowaniem Lubartowa z Markuszowem. Okazuje się, że skojarzenie pod pewnym względem jest tyleż poprawne co wymowne: w przedwojennej Polsce była to druga, po położonych nieco dalej na wschód Bereźcach, miejscowość z największym udziałem Żydów w populacji mieszkańców.



Miasteczko zwiedzałem na chybił-trafił, starając się jedynie nie pomylić stron świata, aby wrócić na główny szlak ;) Do kościoła Świętej Trójcy nie udało mi się dostać (tam ksiądz dojeżdża okazjonalnie – parafianie tworzą ledwie kilkuosobową grupę i nic dziwnego, że nie są w stanie zadbać skutecznie o zabytkową świątynię z ponad 600-letnią historią), tak jak do cerkwi św. Jerzego (której początki sięgają XIII wieku).



Ale dzięki uprzejmości szczęśliwie natrafionego starszego jegomościa z odpowiednim kluczem, mogłem obejrzeć od środka urokliwą, XIX-wieczną cerkiewkę Narodzenia Bogurodzicy. Najbardziej okazałą budowlę jaką była XVI-wieczna synagoga (jedna z największych, władza radziecka zburzyła w 1947 roku.



Przed budynkiem lubomelskiej stacji kolejowej pomnik hetmana-rebelianta. Jeśli komuś nie przyszło by do głowy, że przerwa obiadowa może trwać 3 godziny to wywieszka na tutejszej kasie biletowej rozwiewa wątpliwości ;) Było już po 14-tej. Człowiek zagadnięty o drogę wyjazdową w kierunku Kowla wielce się zdziwił, że zamierzam tam dotrzeć rowerem skoro za niewiele ponad godzinę będzie pociąg. Poczuł się też zawiedziony, że nie chcę sprzedać komórki, mimo że – jak dostrzegł – mam drugą. Widok czarnego BeeMWe, które wkrótce zaparkowało przy jego ładzie obudził we mnie myśl, że jednak nadwyrężyłem zasady BHP (tu:bezpieczeństwa i higieny podróży)...



Tego, że po drodze będę z oddali mijał Dąb Bolesława Prusa nie przewidziałem. Może następnym razem uda się zjechać te 2 km... Droga na Kowel, to droga na Kijów. Jak na tutejsze warunki bardzo porządna. Szkoda, że tak wąskie pobocze, no ale z asfaltu jak z Zalesia do Świtazi. Gdyby jeszcze nie zaczęło mi ubywać powietrza w tylnym kole... Zauważyłem to już za Świtazią, ale następne pompowanie zrobiłem w Zgoranach 16km przed Lubomlem. Potem w Lubomlu znalazłem stację z kompresorem (jednak do pomocy przydało się 2 ludzi – ostatecznie ja trzymałem rower, przygodny kierowca końcówkę przy wentylu, a pracownik obsługi uruchamiał to kapryśne urządzenie :)) Niestety, następna stacja z kompresorem trafiła się dopiero w Kowlu. Dojeżdżałem tam pompując w ostatnich godzinach co 3 km. Ostatecznie jednak plan zrealizowałem i na spory kawałek przed zmrokiem znalazłem kościół, rozbiłem namiot, darując sobie tego dnia wymianę dętki.



Przerwa w podróży na więcej pracy dla rąk
Następnego dnia wyjechałem razem z grupą do pracy na cmentarzu w Turzysku. Ok. 20 km na południe od Kowla. Paskudną drogą. W końcu, wyjeżdżając między drobnymi domkami na skraj Turzyska, autobus po polnej drodze wspiął się na niewielkie wzniesienie. Na odcinku ok. 100 m przylega do niej dawny katolicki cmentarz, a raczej to co z niego zostało. Gdy przyjechaliśmy spośród zarośli wyzierały jedynie krzyż symbolicznej mogiły i jednego z nagrobków. Na skraju cmentarza dzikie wysypisko śmieci...



Roboty huk, więc nie przewidziano czasu na zwiedzanie oprócz dłuższej przerwy na posiłek i wypadu do pobliskiego sklepiku. Okolica okazała się cmentarna. Cmentarz, który porządkowaliśmy leży w pewnym oddaleniu od pobliskich zabudowań (ponad 200 m), bliżej nich cmentarz prawosławny z majaczącą w tle niebieską bryłą cerkiewki. Ok. 300 m za katolickim cmentarzem dawna kopalnia piasku – miejsce rozstrzelania przeszło półtora tysiąca Żydów z tutejszego getta, co zostało upamiętnione obeliskiem wystawionym z inicjatywy izraelskiego środowiska żydowskich turzyszczan, fundacji małżeństwa dawnych współmieszkańców osiadłych w Cincinnati. Jeszcze kilkaset metrów dalej znaleźć można pozostałości żydowskiego cmentarza.



Mogłem rzucić okiem jedynie na skraj Turzyska: niepozorne domki rozdzielane przez nawet nie brukowane uliczki. Poza niewielką cerkiewką nic odmiennego na horyzoncie. Po zamku Sanguszków, czy pałacu Ossolińskich nie ma już podobno śladu. Tak samo jak po kościele. Radjańska władza wysadzało go po trzykroć. Do skutku.

Ciekawe, że choć Turzysk nie ma statusu miasta to ma swoje miasto partnerskie. Jest nim Kraśnik.



Następny dzień spędziłem w Kowlu, udzielając się w pracach przy kuchni i porządkowych przy parafialnych obejściach. Odwiedziłem też tamtejszy cmentarz. Polska kwatera wojskowa z poległych na Pierwszej Światowej Wojnie cieszy serce i oko zadbaniem. Niestety, to mały jego fragment. Wiele nagrobków z polskimi inskrypcjami jest w stanie opłakanym, a całkiem sporo potraktowano jak kupę gruzu - niektóre elementy są niemałe i (już po zmroku) wyglądało to tak jakby przy pomocy spychacza czy koparki zgromadzono je w jednym miejscu.

Dzisiejszy kowelski kościół pod wezwaniem św. Anny przyjechał tu z odległych o niecałe 70km Wiszenek pod Rożyszczem. A dokładniej jakaś połowa, bo druga połowa składa się z budulca nowego. Jak opowiadał pan Anatol Sulik - wielki miłośnik Wołynia i Polesia, niestrudzony poszukiwacz i opiekun polskich pamiątek tych ziem. - oryginalna budowla kościoła w Wiszenkach, ostatnio pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, pochodzi z roku 1771. Jakimś cudem się zachował z wojennej pożogi. Zanim trafił do Kowla przez krótki czas pełnił rolę cerkwi, ale wkrótce potem przekazano go na gospodarcze potrzeby kołchozu. Mimo wszystko nie doprowadziło to do kompletnej ruiny budowli. Zachowały się też drewniane elementy ołtarzy i ambona. W 1996 roku został poświęcony na nowym miejscu i od tamtej pory służy, liczącej sobie ponad 550 lat historii, parafii św. Anny w Kowlu.



Taka przykrość dla mnie – wspominał pan Anatol – otóż gdy przyszło myśleć nad zadaszeniem kościoła okazało się, że trudno już znaleźć na Wołyniu majstra, który potrafiłby wykonać gont! Gont przywieziono z Niemiec...

Podobnie jak organy, konfesjonał i kilka innych elementów podarowanych przez jedną z niemieckich parafii, fundatorem przeprowadzki których był pan Albert Pille. Uhonorowano go obrazem jego patrona. Warszawski artysta-konserwator wykonał obraz ołtarza głównego, wg wzorów XVIII-wiecznych. W przypadku innych ten styl nie został zachowany... W roku 1938 parafia liczyła 14782 wiernych. Teraz do kowelskiego kościoła przychodzi ich kilkudziesięciu: na niedzielne Msze 30-40 osób, nieco więcej w wielkie święta: na Wielkanoc czy Boże Narodzenie.



Zanim wybrałem się na niezbyt długą przejażdżkę po mieście, oczywiście, zmieniłem dętkę. Całkowicie musiałem dopompować ją pompką, gdyż kompresor, którego użyłem wjeżdżając do Kowla okazał się już zepsuty. Wybrałem się na dworzec kolejowy, aby sprawdzić opcje wyjazdu do Lubomla, z którego, tą samą drogą, którą przyjechałem, chciałem wrócić na przejście Zbereże-Adamczuki i do Woli Uhruskiej. Nie zamierzałem poprawiać życiowego rekordu na rowerze aż o połowę (co byłoby konieczne, aby dojechać w jeden dzień do Woli Uhruskiej). Z prób zakupu wcześniej biletu zrezygnowałem wskutek długiej przerwy trwającej jednocześnie w obydwu kasach...

Zanim zdemontują most
Po nocy w refektarzu (w moim namiocie desant mrówek) wstałem odpowiednio wcześnie, aby spakować się i zdążyć na pociąg po 8-mej. Jedynie moje robocze odzienie miało odjechać tak jak przyjechało – autobusem. Mało brakowało, a pociąg odjechałby beze mnie. I to nie dlatego żebym się spóźnił. Nie mogłem go znaleźć, dopóki wreszcie zagadywana wcześniej obsługa innego nie zlitowała się i ktoś z nich nie wyjawił mi w ostatnich sekundach, że jest jeszcze jeden tor z drugiej strony dworca...



I tutaj podobnie jak w pociągu do Chełma nie było tłoku. Frekwencja, po prostu, przyzwoita z punktu widzenia przewoźnika. Skład złożony z podobnych bezprzedziałowych wagonów. W przydrzwiowym korytarzyku stał już jeden rower. Jego właściciel siedział, jak się okazało, tuż za ścianą, a na przeciwko znalazło się wolne miejsce dla mnie. Jechał z córką również do Lubomla i na dodatek on nie miał problemu z rozumieniem, a jego córka z mówieniem po polsku, jako że... w czasie roku szkolnego mieszka pod, wspominanym już... Kraśnikiem :)

Tym razem nie rozglądałem się za bardzo, robiąc jedynie kilkunastominutowy postój nad Prypecią po drodze w kierunku Szacka. Żeby jednak nie wracać dokładnie tą samą drogą postanowiłem objechać Świtaź od północy przez Szack i Pulmo. W Szacku omal nie wymieniłem nieco złotówek (kupować papierosy po polskiej stronie to byłaby niedorzeczność), ale choć całkiem dogadałem się w tamtejszym Reiffeisen Bank, jedynym który oświadczono mi że taka wymiana jest możliwa, to akurat... nie w przeciągu najbliższej godziny. Nie chciałem czekać, nie będąc pewnym jaka droga czeka mnie po drugiej stronie jeziora.

Szack


Z rozpędu zajechałem za daleko.. na północ. Człowiek podróżujący na furmance, którego koń zapewne znał drogę (wyglądało na to, że moje pytanie wyrwało go z półsnu lub innego błogostanu) roztoczył przede mną alternatywę: lasem, ale będzie piach lub zawrócić i tam więcej asfaltu i wzdłuż brzegów jeziora. Uznałem więc, że wzdłuż brzegów, jakby co, trudniej się zgubić. Zawróciłem mijając ośrodek turystyczny z plażowym nabrzeżem do którego od tej głównej prowadzi droga z latarniami, które jeśli świeca oświetlają las. Droga na Pulmo okazała się gorszą wersją kamieniejki bo o piaszczystym podłożu i większymi kamieniami. Gdzie nie było kamieni nogi grzęzły w piachu, a co dopiero koła. Na paru odcinkach zmuszony byłem człapać prowadząc rower niczym ten Nowak na pustyni... Słońce chyliło się ku zachodowi gdy dotarłem do Adamczuków.



W Woli Uhruskiej byłem już o zmierzchu. Tym razem rozpaliłem ognisko. Z prowiantu pozostały mi tylko kromki chleba otrzymane na drogę jeszcze w parafialnej kowelskiej kuchni (poza dużą drożdżówką w Lubomlu nie robiłem tego dnia żadnych jadalnych zakupów). Tym lepiej smakowały na gorąco :) A coś gorącego przydało się przed nocą bo ta była wyjątkowo zimna.



Rano mały problemik. Ekipa ośrodka pojechała porządkować teren po festynie nad Bugiem i – ponieważ znów przyjechałem po zamknięciu, a mój namiot kompletnie nie rzucał się w oczy – wpadli nad ranem i... pozamykali dokładnie wyjeżdżając. Nie nieszczęście, ale zanim odwiedziłem tutejszy sklepik i wyruszyłem w drogę do Lublina, zrobiła się 10-ta. Przez Sawin – Cyców – Puchaczów – jeszcze jedno Zalesie (za Milejowem) – Świdnik – wróciłem do domu. Okazało się, że właśnie... pobiłem kolejny swój rekord trasy. O ok. 5 km ale zawsze coś ;)

Wybierałem się w tę podróż tak nieprzygotowany, że nie za bardzo wyobrażałem sobie jak to będzie przekroczyć granicę z kilkoma dychami w kieszeni, na pożyczonym rowerze, nie znając miejscowego języka (a nie spodziewając się – ujmując delikatnie – życzliwego entuzjazmu w reakcji na ten znany zazwyczaj w większości demoludów), jadąc przez cały dzień, najczęściej sam na sam z drogą. To jednak była miła i pouczająca przygoda i jeszcze udało się przysłużyć szczytnej sprawie. Czy również pielgrzymka, tak jak ta pierwsza po latach? Owszem, wszak krew męczenników woła z tej ziemi, którą przemierzałem. Nie o zemstę, jak po wielokroć powtarzają kresowiacy, ale o pamięć i opamiętanie, , modlitwę i nawrócenie, do którego zabierać się należy zaczynając od siebie. Najbardziej żałuję, że nie będzie mi dane drugi raz spotkać się z panem Anatolem Sulikiem. Zdrowie od jakiegoś czasu mu nie dopisywało - zmarł w kwietniu. Mam nadzieję, że znajdzie się człowiek na Wołyniu, a raczej ludzie, którzy będą kontynuować jego prace.



PS Nie odwiedzałem większych sklepów, ani knajp, więc tylko przydrożny cennik:


Można go uzupełnić o następujące: bilet kolejowy na dystansie ok.50 km: 14грн; nocleg w łóżku w schludnym pokoiku, prysznic, toaleta (bez muszli): 60грн; papierosy: 4грн (z munsztukiem - tekturowy ustnik lub bez filtra) do kilkunastu грн w przypadku zachodnich marek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz