wtorek, 10 kwietnia 2012

Pielgrzymka, czyli wielkanocna mała podróż nieoczekiwanie rowerowa :)

Chciałbym zaprosić was w charakterze jurorów, do konkursu ogłoszonego na blogu „Fizyk w podróży” - konkursu na relację z małej lub dużej podróży, możliwie szalonej :) Jest on częścią akcji charytatywnej na rzecz chorej na stwardnienie rozsiane Dominiki. Na stronie konkursowej znajdziecie szczegółowe warunki uczestnictwa i głosowania. Zapraszam do głosowania i wsparcia tego pożytecznego przedsięwzięcia.


Mnie też ta akcja zainspirowała do działania - małej podróży i relacji z niej. No, ale zabrałem się za to tak późno (trochę w reakcji na już ogłoszone prace) i tak spontanicznie, że zdążyłem wybrać się w podróż, ale zrelacjonować jej w konkursowym terminie już nie. Poniżej więc opis tej małej przygody (a może nawet przygód) i owego specjalnego dnia, ze specjalną dedykacją i intencją, w charakterze ciekawostki dla zainteresowanych tym jak wyglądała moja tegoroczna, dość niezwykła Wielkanoc ;))




Nie pamiętam już kiedy trafiłem na „Fizyka w podróży”, ale zdecydowałem o dodaniu bloga do zestawu tych na jakie, od czasu do czasu, zaglądam, jak pewnie wielu z tych, którzy sami ewentualnie poza służbowymi podróżami, rzadko wyłażą z domu dla badania uroków bliższego i dalszego świata. Z tym konkursem to rzeczywiście, również moim zdaniem, świetny pomysł. Cel pieniężnej zbiórki jest szczytny, a ciekawa i inspirująca może być zachęta do ruszenia z miejsca, także - a może nawet szczególnie - dla tych, dla których podróżowanie nie jest bynajmniej uświadomionym sposobem życia. Przecież wszystko zależy od tego jak się spojrzy na choćby i to konieczne przemieszczanie się. Trochę wyobraźni, lekkości w podejściu do codziennych peregrynacji, sprawić może, że w spacerze po parku, czy nawet zwyczajnym wyjściu do sklepiku można dostrzec elementy przygody i szczegóły warte obserwacji (od potykania się o nierówne trotuary, przez lekceważoną na co dzień tytaniczną pracę mrówczych plemion, po urokliwe wschody i zachody słońca).

„I nie musi być to wyjazd do Konga czy Patagonii. Może być spacer z babcią...” - czytamy na stronie konkursowej. No właśnie, tego spaceru mi zabrakło, gdy spojrzałem na listę zgłoszeń opublikowaną już w kwietniu. Zgłoszone prezentacje budzą podziw, a to ciekawymi miejscami, a to urokiem wspomnień jakie można podzielić z autorami, a to barwną, fantazyjną fabułą, ale... Po prostu, nieco mnie rozczarowało, że nie zaprezentował się nikt z odczuciami jak moje: taki pomysł to doskonała inspiracja do tego, aby wybrać się w podroż, choćby krótkotrwałą, której bez tej zachęty by nie było w ogóle, albo nie było w tym terminie.

A tu właśnie Wielkanoc – dla wielu z nas, najważniejsze święto w roku, największe chrześcijańskie święto, niosące nadzieję na wieczność, ale i okazję na codzienne dostrzeganie szansy na cudowne przemiany w ludziach i ich losach. I wiosna – coraz wyraźniej wygrywająca z zimą. Przyroda budzi się do życia, soczki krążą.. nie no, tego nawet nie trzeba tłumaczyć przecież, to już chyba każdy czuje! I co tu zrobić z tą kolekcją uczuć na hasło „Dobry konkurs” w ramach akcji Fundacji „Dobro powraca” na rzecz Dominiki? Poczytać i przygotować przelew z odpowiednią groszową końcówką? Naturalnie, ale czemu nie coś więcej? No bo wypełnić formularz to wydało mi się za mało. Najlepsza recepta na „coś więcej” - ruszyć w drogę. No taką choćby malutką. I jeśli czas pozwoli jakoś to opisać...

A tak w ogóle to choć fascynujące i miłe te relacje to.. ech, przecież im więcej tym więcej pretekstów do wpłat, zachęt do nie poprzestania na jednym „co łaska”. Czyżby jeden tekst, prezentację, filmik można tylko wyróżnić? Niee, nic takiego nie ma w regulaminie głosowania. Jeden można wyróżnić, a inny wyróżnić jeszcze bardziej, np. po prostu różnicując kwoty wpłaty i ciągle dodając odpowiednią końcówkę :) no nie? Hmm... ciekawe czy ktoś jeszcze wpadnie na podobną myśl w ostatnim momencie ;))


Ruszyć się.. no dobrze, ale dokąd? Świąteczny nastrój w zderzeniu z historią o paskudnej formie sklerosis jaka dopadła Dominikę (mnie dopada najczęściej ta potoczna – gdzie są moje kluczyki? Miałem się odezwać? - och, przepraaszam... itd.itp.) poskutkował ideą mieszczącą się w jednym słowie: pielgrzymka. Tak, pielgrzymka to podroż szczególna. Podroż czemuś poświęcona. Podroż z intencją. I choć ja np. nie od dziś poruszam się po zakręcie, że gdybym tylko miał ostrogi to z bandy sypały by się iskry i nieraz przychodziło mi na myśl, że tylko jakiś cud wyprowadzi mnie na prostą i nic tylko, jak niegdyś (bo raz taka samotna, piesza mi się przytrafiła), trzeba by założyć jakąś duchową włosiennicę i zamienić się w pielgrzyma, to długo zamiar ten nie zamieniał się w czyn. No więc, oto zachęta dodatkowa.

Dokąd? Nie, nie do Ziemi Świętej, ani na Jasną Górę, ani pod Ostrą Bramę. Czas nagli. Ale jest takie specjalne miejsce pod Lublinem, do którego dojść można w jeden dzień – Wąwolnica. To maryjne sanktuarium w pierwszą sobotę września jest celem pielgrzymek z różnych parafii lubelskiej rzymskokatolickiej diecezji. Wspomniana już pielgrzymka w pojedynkę zdarzyła mi się, dawno temu, właśnie na tej trasie.

Plan na dziś był taki: po jajeczku rodzinnym drę z buta w wyznaczonym kierunku by spokojnie zdążyć na miejsce, zanim skończy się ostatnia Msza w Wąwolnicy, no a przynajmniej przed nocą (może nie zamykają bramki prowadzącej do kaplicy), tak aby poczekać na stacji w Nałęczowie na jakiś tam pierwszy możliwy pociąg z powrotem, względnie gdzieś w okolicy znaleźć nocleg. No, przecież jak już zdecydowałem, że wyjdę to i dojdę ;)

Jak bardzo nagły, a bezplanowy był to pomysł może świadczyć to, że nie sprawdziłem nawet wcześniej ile idzie tradycyjna pielgrzymka piesza z Lublina (spod katedry w centrum miasta ok 10 godzin, ja zamierzałem wyjść z bardziej od celu oddalonego punktu miasta – do pokonania ok. 36km) i nawet zapomniałem ile szedłem wyruszając kiedyś z ul. Reja (2 km więcej niż teraz), ale uznałem, że skoro to było zimą, w paskudną zamieć, to teraz to igraszka będzie ;p (o tym, że było to jednak 27 lat temu też mi się zapomniało hmm... jak ten czas leci! ). Na dodatek zanim z młodszą siostrzyczką i jej córkami, które po mnie wstąpiły po drodze, wreszcie dotarliśmy do starszej siostry, u której byliśmy umówieni, niebezpiecznie zbliżało się południe. Oj, nie mieli słodkich minek, gdyż tradycyjnie zwlekali z posiłkiem do podzielenia się jajkiem...

Nieodgadnione dlaczego nie zauważałem czarnych chmur zbierających się nad moją małą wyprawą (mimo, że podobne zbierały się na niebie). Zupełnie spokojnie opowiedziałem wreszcie o moim planie wprawiając resztę obecnych w niejakie osłupienie, pomieszane ze zrozumieniem dla mych intencji i niedowierzaniem co do możliwości tego planu zrealizowania. Ani chybi delikatnie zmieniono by temat rozmowy przechodząc nad tym ogłoszeniem do porządku dziennego, gdyby nie jedna z siostrzenic: „ale przecież rower taty stoi w piwnicy.”

To rozpoczęło dyskusje o tym jak daleko może być w stanie dojechać rowerem ktoś kto wypala czasem więcej niż dwie paczki dziennie. O tym, że kiedyś śmigałem rączym Huraganem nikt nie pamiętał. Ktoś jednak przypomniał, że nie tak dawno byłem tu na rowerze, przyjeżdżając z odległego o 9 km Czechowa (zaniechałem chwalenia się, że przecież owego dnia akurat nie było ich jeszcze w domu gdy przybyłem po raz pierwszy i odwiedziłem też parę innych miejsc). W ogóle to pomyślałem i o rowerze wcześniej, ale osobiście aktualnie nie posiadam, a kolega, na którego mogłem pod tym względem liczyć wyjechał na święta.
Przemek, pożyczył mi kiedyś rower zimą, gdy nie chciało mi się drałować na piechotę do dentysty na Ponikwodę (sąsiednia dzielnica Lublina), a korzystanie w tym celu z komunikacji miejskiej byłoby zwykłą, nieracjonalną rozrzutnością, jako że przejechać w ten sposób można było połowę drogi, a resztę (w sumie ok. 1,5 km) i tak przejść do i od przystanków. Pierwszą w tym roku przejażdżkę odbyłem więc na krótkim dystansie, za to na zaśnieżonej nawierzchni w temperaturze -8 stopni. Nieraz korzystałem i potem z jego sprzętu, aczkolwiek nieco psiocząc pod nosem, że jadąc z górki obawiam się odfrunięcia na bok wskutek kręcenia nóżkami niczym jakiś wiatrak, bo brakuje mi biegów.

Wreszcie zeszliśmy ze szwagrem do piwnicy. Troszkę pracy z „odkopywaniem” maszynerii i już można było w piwnicznym korytarzu sprawdzić jak działa. Działa. Owszem, powietrza zdecydowanie za mało, nie hamuje najlepiej, ale tym wszystkim zamierzałem się zająć na spokojnie po jakimś próbnym odcinku. Byleby już być w drodze.

Ruszyłem. No cóż, pewnie warto byłoby mu to i owo naoliwić, ale dopompowanie to była sprawa pierwszoplanowa. Na ile mogłem bez użycia jakichkolwiek kluczy wyregulowałem hamulce. Na Orlenie, na nieodległej ulicy Kunickiego, na pewno nie ma LPG, a czy jest kompresor? Poza tym, to nie po drodze i uznałem, że szkoda czasu na zbaczanie z właściwego kierunku. Powoli, uważając na krawężniki i inne nierówności skierowałem się do innej stacji Orlenu przy ul. Wrotkowskiej. Niestety, okazało się, że po tamtejszym kompresorze została tylko plansza i jakiś kawałek haka... Skończyło się na zakupie napojów i – na wypadek gdyby przyszło zbliżać się do miejsca postoju o zmierzchu lub z gęstniejących chmur coś zaczęło padać – odblaskowej kamizelki (rower ma dynamo, ale po pierwsze nie działa, a po drugie - „po drugie” w tej sytuacji jest zbędne ;)

Zerwał się wiatr i wkrótce uderzył czymś na kształt drobnego gradu. Następna najbliższa stacja paliw, Bliska na ul. Krochmalnej, również okazała się być pozbawioną urządzenia, które pozwalałoby napompować koła. Kiepsko. Pocieszając się tym, że bez przeszkód nie ma przygody znalazłem się nad nurtem Bystrzycy, w miejscu okolonym wręcz przez ścieżki rowerowe. Ta, która powinienem jechać była po drugiej stronie ulicy. Za mostem po mojej stronie łączyły się dwie inne. Rzeka nie wygląda zachęcająco. A jednak dalej w dół jej biegu, pod następnymi mostami, widywałem już wcześniej wędkarzy. Znaczy się, jakieś ryby w niej żyją. Aż trudno uwierzyć...




Najbliżej spośród możliwych do wykorzystania stacji paliw jest Lukoil przy Jana Pawła II – konsekwentnie na zachód ;) Przejechałem więc na drugą stronę dwupasmówki, klnąc przy okazji na rondzie tego kto wymyślił przyciski na sygnalizatorach świetlnych ustawianych na skrzyżowaniach dróg. Takie urządzenia maja przecież sens tylko tam gdzie zatrzymanie ruchu musi być wymuszone, jak np. przejścia w okolicach szkół, ale na skrzyżowaniach to tylko wkurza, zniecierpliwia i w końcu powoduje zagrożenie bezpieczeństwa ruchu.

Nareszcie kompresor! Z tej radości aż... zauważyłem, że przecież jedna z butelek może się zmieścić w miejscu na bidon, bo takowe rower posiada (hmm, a w ogóle bidony są jeszcze na świecie, czy to tylko moje wspomnienie?). Drugą razem z kamizelką ulokowałem na bagażniku. Za to potem mogłem ćwiczyć łapanie w locie spadającej z bagażnika butelki... Świetna zabawa, w której przydają się też nogi ;) Oczywiście, do czasu. Byle wyjechać z miasta i ten problem się skończy (no, chyba że wcześniej jedną butelkę opróżnię).




Zapewne opornie działają też w tym rowerku jeszcze inne mechanizmy, ale podpompowanie wyraźnie pomogło. Jakby normalniej. Pojechałem przez przeciwległe osiedle (Ruta) bardziej na północny-zachód, całkowicie lekceważąc asfaltowe nawierzchnie. Po drugiej stronie znów wróciłem do głównych dróg i teraz już nie ścieżek przy nich, a na jezdnie. Ominąłem osiedle Kraszewskiego od wschodu, zostawiając wyróżniającą się na horyzoncie wieżę kościoła na Poczekajce. Zobaczę go ponownie, w oddali, wtaczając się na wzniesienie ulicy Nałęczowskiej - wylotowej z miasta w pożądanym kierunku.





Nałęczowska, to malownicza droga. Aż żal, że wycięto niedawno szpaler drzew wzdłuż sporego odcinka. Rzekomo chodziło o bezpieczeństwo bo tu z górki i wąsko... A ja myślę, że kto ma się rozbić ten i na prostej drodze wypadnie z jezdni, a jak ktoś porusza się przesadnie ryzykownie, aż do bezmyślnego, to cóż są winne temu drzewa?

O 14:27 przekraczam granice miasta. Czy bez tego wiatru szło by lepiej? Z rzadka coś tam pokropi. Zastanawiam się na którą dojadę w takim tempie. Tomaszowice 15:00, Nałęczów 16:00, Wąwolnica 16:30 ? To wydaje mi się prawdopodobne o ile dobrze pamiętam odległości. Zresztą, w sumie nawet z poślizgiem noc mnie raczej nie zastanie przed dotarciem do celu. Zimno, lasu nie będzie, przydałoby się zrobić si w ciepełku. Może stacja LPG w Tomaszowicach będzie otwarta...




Do tablicy „Tomaszowice” docieram przed 15tą. Po niespełna 2 km (bardziej wiarygodne niż tablice są słupki) do tutejszego parku. To też tradycyjny przystanek dla pieszych pielgrzymek z Lublina. Ech, no, roztkliwił mnie nieco na wspomnienie mojej pierwszej samotnej tu bytności dawno temu... Z Nałęczowa do Wąwolnicy spodziewałem się ok. 5 kilometrów, ale ile do Nałęczowa stąd gdzie byłem, nie miałem wówczas pojęcia...

- Przepraszam, czy do Nałęczowa to daleko?
- Będzie jakieś 10 kilometrów
- Aa.. dziękuję.

Zostawiam gościa stojącego na przystanku PKSu i maszeruję dalej. Właśnie marszowego tempa i równego kroku musiałem się trzymać, żeby nie rozleźć się po drodze w szwach przy tej pogodzie. Wojskowe buty pasowały jak ulał. Choć nie powiem żeby były zbyt ciepłe – tym bardziej lepiej zamaszyście tupać o podłoże mocnym krokiem. Nagle przez świst zawiei dobiegł mnie stłumiony odgłos truchtu dobiegającego do mnie niedawnego rozmówcy.

- Ale, proszę pana, za 10 minut będzie autobus.
- Chciałem się tylko dowiedzieć jak to daleko bo nie pamiętam za dobrze drogi, dziękuję.

OK, dalej marsz. O autobusie pomyślę potem, jak dojdę na miejsce.

Znajomy odgłos usłyszałem ponownie.

Przepraszam pana, ale może.. Gdyby nie miał pan na bilet to panu pożyczę... Nie, nie, dziękuję. Ja specjalnie idę na piechotę. Tak po prostu, do Wąwolnicy.

Na ile wiatr pozwalał spróbowałem się życzliwie uśmiechnąć. To miłe spotykać po drodze życzliwych, chętnych do pomocy ludzi. Ta uczynność miała się jeszcze przydać zważywszy na to, że w kieszeni miałem jakieś 85 centów w bonach PeKaO. Chciałem tym zapłacić za kawałek apetycznie wyglądającego chleba w piekarni pod Przepióreczką w Nałęczowie, ale zawołany kierownik o mało co się nie obraził wręczając mi pół chleba w prezencie. Pochłonąłem go zrzucając z parkowej ławki kilkunstocentymetrową warstwę śniegu. Przysiadłszy jednak zmarzłem i ku Armatniej Górze ruszyłem truchtem, wróciwszy do marszu przed mostem. Na koniec wędrówki mogłem pomyśleć o autobusie – przyjechałem takim do Lublina po tym jak jeden ze współpasażerów zgodził się kupić mi bilet za złotówki w zamian za bony robiące za środek płatniczy, formalnie jedynie w Pewexie :)



Taak, trochę za długo zadumałem się spacerując po tomaszowickim parku. Ruszam dalej. Na wzgórku przed cmentarzem stacja LPG. Okazuje się być czynna. Nie ma toalety specjalnie dla klientów, ale całkiem dobrze utrzymana i ciepła tak w ogóle jest. Przy okazji dziwoląg do wypróbowania: gorzka czekolada nadziewana. Nadziewana na słodko, malinowo, więc jakoś tej goryczy się nie wyczuwa – i lepiej :) Jeszcze tylko trochę ćwiczeń „śródlekcyjnych” (dla wystawionych jedynie na wiatr partii mięśni) i w drogę.


Po kilkudziesięciu metrach psioczę na moją osobistą sklerozę. No przecież nie zrobiło się zimno nagle. Wiatr i dziś nielichy. Dodać do niego naturalny w jeździe pęd powietrza i przestaje być przyjemnie. Rękawiczki, rękawiczki! Na stacjach benzynowych sprzedają takie np. płócienne, dobre byłoby i to. Ale nie będę przecież zawracał. Przed Miłocinem będzie jeszcze taka właśnie stacja, więc może tam się zaopatrzę.

Dobrze, że chociaż o chusteczkach do nosa pamiętałem, gdyż wkrótce okazało się, że o rękawiczkach mogę zapomnieć ;) Na pocieszenie, tuż przed Miłocinem, na chwilę, pokazuje się słońce. Nie świeci, a prześwituje poprzez rzadsze chmury i bardziej teraz przypomina księżyc, ale.. tak jakoś bardziej optymistycznie się zrobiło :)




W Miłocinie ostrzegają przed takimi jak ja – pomyślałem mijając znak A-24 (ale gdzież tu niby droga dla rowerów była? Nie zauważyłem) – karczma blisko? W spodniach z gniecionym wiatrem kantem robię na pewno za - bez obrazy - wsiowego cyklistę (jeszcze tylko stosownej spinki do nogawki brakuje :))) - jak na mój gust tak urocze jak kask przypominający fragment układu kostnego ósmego pasażera Nostromo ;) ) No, miałem iść, to ta niepraktyczność nie przyszła mi do głowy.


Trójkątny znak po drugiej stronie podejrzewałem o ten sam piktogramik – i prawda. Gdy odwróciłem się do zdjęcia nawet nie spodziewałem się, że o wilkach mowa. Ale co w nich niebezpiecznego? Jeden przejeżdża prawie dokładnie w przerwie w podwójnej ciągłej, a drugi (a może to ona?) regulaminowo prowadzi rower lewą stroną... Nie, to na pewno nie o nich chodzi, może nawet są za młodzi. A karczma.. No tak, dziś karczma zamknięta.


Ilekroć przejeżdżam przez Miłocin chwalę sobie konstrukcję przejazdu przez torowisko. Na większości trzeba się strachać o zawieszenie lub wstrząśniecie bebeszkami, a na takim cienkim jednośladzie to i przejechać przez niektóre się wręcz nie da, a tu ideał.




Bochotnicka Kolonia to kolejny z tradycyjnych przystanków na drodze pieszych pielgrzymek z Lublina do Wąwolnicy. Spodziewałem się tu jakiegoś pałacu czy dworku, a to co zobaczyłem dzisiaj, niczego takiego nie przypomina. Smutne.




Jeden plus: to już przedmieścia Nałęczowa. Na horyzoncie, na skraju jezdni zamajaczył jakiś kształt znajomy. Czyżby rowerzysta? A może prześliczna ro-, rowe-, ro- ro-we-rzy-stka na, na, na? Jakże doskonała okazja by przydusić! „Duś, duuś, duś” wykrzykiwałem szeptem naciskając pedały za każdym razem szybciej , mocniej, szybciej aż... sznurówka mi się wkręciła, no! Co za pech.



W Nałęczowie zaś w napowietrznej przykościelnej galerii, wśród drewnianych świątków, pisanki, że niejeden dinozaur by się nie powstydził autorstwa takich jaj :)) Natomiast dalej na Lipowej, którą przejeżdżałem niezliczoną ilość razy, dopiero z wysokości siodełka rzuciło mnie się na oczy, że niektóre drzewa wystają poza krawędź jezdni...







Gdy wyjeżdżałem z Nałęczowa zaczęło się jakby znów przejaśniać, choć nadal wiało. Spojrzałem na zegarek: ło matko! Już po siedemnastej. Zabarłożyłem ja. Ale czyż, ach czyż, od Łąk nie będzie już lekko z górki, aż do zakrętu przy figurze w Wąwolnicy i nie dałoby przydusić się? No nie. To najwyraźniej było złudzenie. Że jest odwrotnie potwierdziłem potem zeznaniami zaznających tej drogi świadków. I to wielokrotnie zaznających, bo miejscowych.

Tymczasem, z dala widać już (stety!) wieże kościoła Wojciecha. Cel już blisko.




Sama Wąwolnica właściwie położona jest na wzgórzu (kościół jeszcze nieco wyżej), na które wspinając się mogłem rozpamiętywać prząśniczkową kapryśność kwietniową. Tym razem kwiecień plótł jednowątkowo: trochę zimy i.. jeszcze trochę zimy. Gdy wjeżdżałem ku rynkowi zaczął bowiem prószyć śnieżek. Wkrótce dojechałem do wyznaczonego celu, odwiedzając kościół i kaplicę z figurą Matki Bożej Kębelskiej.




Na przykościelnym placu w wietrznych wirach tańczył drobny, szybko topniejący śnieżek. Najwyraźniej radośnie, co poczytałem sobie za nagrodę :) podobnie jak świadomość przywiezienia tu tej specjalnej intencji związanej ze wsparciem dla Dominiki. Kolejną będzie, gdy tak jak mnie pomysł konkursu zainspirował do wybrania się w tę podróż, kogoś zachęci do datku na rzecz akcji, której służy. Myślę, że moja interpretacja regulaminu, zgodnie z którą nie jest konieczne wybranie jednej pracy, nie jest nadużyciem i komuś niezdecydowanemu, albo chętnemu pomóc jeszcze skuteczniej, ułatwi sprawę ;) Natomiast, choć oczywiście wpłata bez groszowej końcówki też byłaby cenna, zachęcam do jakiegokolwiek wyboru. Organizatorom tego, pomysłowego konkursu, należy się przecież jakaś satysfakcja, a więc sygnał dla Fundacji, że pomoc przyszła dzięki niemu, co bez owej groszowej końcówki mogłoby zostać niezauważone.



Gdy ruszałem w drogę powrotną dzień miał się ku zachodowi i na dojechanie do domu przed zmrokiem nie było szans. Zatrzymałem się więc u znajomego w Nałęczowie. Chyba przez wszystkie ostatnie 10 lat nie rozmawialiśmy tyle co tym razem :) Nie chciałem nadużywać gościnności przysysając się do kompa. Zresztą ani takiej końcówki USB, ani tez ładowarki nie miał na stanie, więc nie zrzuciłbym zdjęć i nie naładował telefonu, w którym bateria padła po intensywnym użytkowaniu przez całe popołudnie. Poniedziałkowy niezbyt wczesny poranek był tak słoneczny, że nie spodziewałem się 3 stopni poniżej zera. A jednak do samego Lublina spotykałem zlodowaciałe kałuże, choć gdy dojeżdżałem do miasta była dziesiąta. Za Miłocinem przyszło mi doświadczyć, że to Lany Poniedziałek. Całe szczęście z przejeżdżającej Astry nie chluśnięto bynajmniej wiadrem, a delikatniej z plastikowej butelki. Mimo to należałoby upomnieć polewaczy, że to zabawa dla podlotków i właśnie za pannami powinni się, jeśli już, uganiać z wodą tego dnia (i to upewniwszy się, że panny nie mają zbyt daleko do domu ;) ). W Tomaszowicach zrobiłem sobie repetę z nadziewanej czekolady, a już na lubelskich przedmieściach solidnie obszczekał mnie jeden pies, większy od roweru na którym jechałem, ale spoko.. na obszczekaniu się skończyło.

Choć wróciłem do Lublina w dniu terminu ostatecznego zgłaszania konkursowych relacji, to ostatecznie tak mi się poukładało, że nie udało mi się swojej relacji napisać na tyle wcześnie, aby wysłać ją w terminie do organizatorów konkursu (inna rzecz, że 9. kwietnia potrwał jeszcze trochę – np. na Midway, czy Howland :))) o czym zbyt późno pomyślałem ;P ). Ale w końcu nie tyle chodzi o udział w konkursie, ile jego propagowanie. Nie tyle o nagrody, czy nawet emocje współzawodnictwa, ile zwrócenie uwagi na cel nadrzędny, czyli osobliwą formę wsparcia akcji na rzecz Dominiki. Nawet jeśli ktoś tej opowieści nie przeczyta, ale kliknie w linka do strony konkursowej umieszczonego na wstępie i zdecyduje się na dowolny datek (co łaska i nie ma mowy o tym ile zwykle ;) ) to też korzyść. No, a dla satysfakcji mojej i - jak sądzę moich inspiratorów również - zawsze to jakiś ślad podjętego działania ;)

Chciałem też by wspomnienie tego dnia było otuchą dla tych, którzy wychodzą codziennie na przystanek lub ruszają osobistym, czy służbowym małym lub wielkim samochodem do wykonania swojej pracy i zachętą by w tych pozornie szarych podróżach odnaleźć ślad dziecięcej ciekawości świata i radości dostrzegania niezwykłości w tym co rutynowo postrzegane jest za zwyczajne, niepozorne i (nie daj Boże) nudne ;)
Pozostają jeszcze ewentualne filmiki. Jeśli coś tam da się z nich złożyć zamieszczę odpowiednie uzupełnienie tego posta.

A kto dotrwał w lekturze mojej opowieści aż do tego momentu, tego zachęcam do zapoznania się z relacjami zgłoszonymi do konkursu i zagłosowania w wyjaśniony tam sposób.
Głosowanie trwa do końca kwietnia.

Więcej zdjęć...

Z ostatniej chwili: 12.04.2012 Ogłoszono modyfikację regulaminu konkursu: każdy kto gotów jest zabawić się w jurora i wyróżnić jakaś pracę (lub jakieś prace) dowolnie większą od 1 zł wpłatą, może wysłać i poddać ocenie swoją relację dopóki trwa głosowanie. No... to kto jeszcze założy trampki, wsiądzie na rower lub do pociągu byle jakiego :) ?

13.04.2012 Zachęcony środową publikacją malinowej relacji z Maroka i wojtkowym ogłoszeniem i zaproszeniem do przesłania tekstu, zgłosiłem wczoraj i ja tę opowieść w charakterze relacji konkursowej. Dziś została opublikowana (hmm piątek trzynastego najwidoczniej zadziałał, bo tekst pozbawiony znaczników końca wiersza nie nadaje się do czytania ;/, pozostaje mieć nadzieję, że czytelnicy Fizyka w podróży będą sprytni i - dopóki jego właściciel nie naprawi posta - przyjdzie im do głowy kliknąć w link skryty pod moim imieniem ;) ). Można więc i na nią zagłosować dokonując wpłaty według wzoru:
Odbiorca przelewu: Dobro Powraca - fundacja na rzecz chorych na stwardnienie rozsiane
Tytułem: Dominika Stryjewska
Konto bankowe: BRE Bank SA 95 1140 1140 0000 2133 5400 1001
Kwota: ileś tam złotych plus 11 groszy (jako wskazanie nr pracy konkursowej).

Oczywiście, jeszcze raz przypomnę, że na stronie konkursowej znajdziecie listę innych relacji z o wiele dalszych i barwnych podroży, które oczekują na Wasz Głos.