czwartek, 1 października 2015

Rebicyklizacja

Przyszedł czas na rzeczywistą "rebicyklizację". Pretekstem była akcja plakatowa jaką mieliśmy z kolegą do wykonania. Cóż lepszego niż rower do takiej roboty (skoro plakaty nieobszerne)? Przemek wynalazł w necie taki osobliwy sprzęt. Magnum - kojarzyło mi się dotąd jedynie z oprzyrządowaniem inspektora Callahana. Okazało się to jakieś małe, ale lekkie, żwawe i ukraszone barwami... niemal policyjnymi :) Nie przejmuj się małym kółkiem - usłyszałem - będzie dobry na łapanie formy. Jak cię przestaną wyprzedzać ci na większych, wtedy zmień lowelek....

czwartek, 31 lipca 2014

Jakaś oryginalna pielgrzymka? To może na Wołyń?

Tej podróży nie planowałem zbyt długo. Szczegóły dotyczące wyprawy, na jaką już po raz szósty wybierała się grupa wolontariuszy pod egidą lubelskiej Fundacji Niepodległości, Środowiskowego Hufca Pracy OHP i parafii Świętego Krzyża z lubelskich Bronowic, ustaliłem na kilka dni przed wyjazdem. Dla grupy były to pracowite 2 tygodnie. Ja nie mogłem sobie pozwolić na wyjazd z Lublina na tak długo, ale postanowiłem choć na parę dni przyłączyć się do nich, łącząc przyjemne z pożytecznym. Nawet rower na tę podróż był pożyczony – uznaliśmy z kolegą Andrzejem, że zmniejszy się wydatnie ryzyko zmęczenia mego ludzkiego materiału gdy dostanę o 2 cale większe kółka na cieńszych oponach w rowerze, na którym można pojechać w pozycji wyprostowanej (spodziewałem się w znakomitej większości trasy po asfalcie na raczej mało pagórkowatym terenie). Sprzyjającą okazją było otwarcie pieszego przejścia granicznego na Bugu pod Zbereżem, w ramach czwartych z kolei Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa organizowanych przez przygraniczne samorządy po obydwu stronach rzeki.

Od falstartu po przemakanie
Wyruszyć mogłem dopiero w sobotę 10. sierpnia ubiegłego roku, po południu. Pierwszą niespodziankę sprawił zamek torby. Szczęście, że to na tym etapie. Zdążyłem dokupić inną. Co prawda, w ten sposób mój budżet podróży stopniał o ponad 30%, zanim jeszcze wyruszyłem w drogę, ale zdecydowanie mniej przyjemna byłaby taka awaria w drodze. Pociąg do Chełma miałem ok. 15.00 Odpowiednio wcześniej dojechał kolega Andrzej. Akurat zakończyłem pakowanie manatków – wszak niewiele było bagażu. Dokonaliśmy zamiany rowerów, po czym z bagażnikiem objuczonym podróżną torbą wyruszyłem w jego towarzystwie w kierunku dworca PKP. Pół godziny byłoby za mało gdyby dojeżdżać autobusem, ale rowerami miało się udać. I zasadniczo udało się i odjechałbym tym pociągiem, aż do celu, gdyby nie kolejna niespodzianka.



Dojechaliśmy na styk. W przekonaniu, że Andrzej podąża za mną, dla ominięcia schodów objechałem budynek dworca od zachodu i z przejścia na tor oporowy wyjechałem na pierwszy peron. Dojrzałem skład i wkrótce byłem przy skrajnym bagażowym wagonie. Rower wtaszczyłem bezproblemowo. Tłoku nie było, a nawet okazało się, że mam miłe, piękne towarzystwo w osobie uroczej rowerzystki, również zdążającej do Chełma. Czy można było wyobrazić sobie lepszą rekompensatę za niewygody podróży zbiorowym środkiem transportu?

W chwili gdy pociąg ruszył zadzwonił telefon: Gdzie jesteś?- W wagonie. - Ale wiesz, że mam twój plecak?...No, tak – plecak. Gdy wyruszaliśmy w drogę Andrzej postanowił odciążyć mnie w drodze na dworzec i wziął mój plecak. Jednak nie pojechał za mną przy dworcu, a zszedł z rowerem przejściem pod torami...Żegnajcie nam chełmskie dziewczęta (sztuk jedna)!



Następna stacja: Lublin Północny. Dworzec widmo, bez śladu żywej duszy. Niczym symbol upadku pobliskiej przemysłowej dzielnicy miasta i utraty znaczenia transportu kolejowego. Pocieszające to, że mimo wszystko, ktoś tutaj sprząta... Poprzez jedną z najbardziej zdegradowanych dzielnic Lublina, jaką są stare Bronowice i jej główna arteria – ulica Łęczyńska, docieram ponownie do głównego dworca PKP. Bez pośpiechu, tak aby jak najkrócej czekać na dworcu. Trzeba mi będzie zabrać się następnym pociągiem.



W następnym pociągu frekwencja jeszcze mniejsza. Co w zasadzie sobie chwalę. Zdecydowanie wolę podziwiać widoki, niż zabawiać się rozmową w podróży. No, chyba że można się dzięki niej czegoś ciekawego dowiedzieć. Ale i do tego trafiła się okazja. Od pasażera z Rejowca dowiedziałem się wówczas, że po wprowadzeniu sławnej ustawy śmieciowej, zajmująca się wywozem śmieci firma zaczęła mu dostarczać różnokolorowe worki na różne typy odpadów. To ciekawe, bo zupełnie inaczej niż w Lublinie, gdzie cała sprawa, w sposób odczuwalny dla mieszkańców, ograniczyła się do podwyżki opłat i tak trwa po dziś dzień...



Od Kaniów padało. Dworzec w Chełmie również przywitał mnie deszczem. I to takim, że zdecydowałem się spróbować przeczekać. Gdy tylko zelżało na tyle, że deszcz nie utrudniał za bardzo obserwowania drogi, ruszyłem. Niestety, po drodze bywało gorzej. Dopiero tuż przed Wolą Uhruską deszcz zamienił się w rzadkie, ot takie sobie pokropywanie. Za to dojeżdżałem już o zmierzchu.



W Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji w Woli Uhruskiej zapowiedziałem się dzień wcześniej telefonicznie. Dzięki temu mogłem się w ten sam sposób zameldować dojeżdżając. Tej nocy byłem tam jedynym gościem. Za dychacza dostałem miejsce pod namiot, dostęp do łazienki i toalety z ciepłą wodą, prąd pod zadaszeniem na polu namiotowym oraz wrzątek. Aerozol na komary się sprawdził. Byłem zbyt zmęczony, aby zastanawiać się skąd się bierze odgłos brzmiący tak, jakby wszystkimi okolicznymi krzewami ktoś potrząsał. Sam nie wiem kiedy przestałem zwracać na to uwagę...



Gdzie jest autobus?
Rano wyjaśniła się sprawa dziwnych nocnych odgłosów. W sąsiedztwie trwała budowa czegoś wyglądającego na niezbyt wielką halę sportową. Powiewająca na konstrukcyjnych elementach folia wśród nocy dawała wrażenie jakby okoliczne tuje zamieniały się właśnie w las birnamski. Za dnia nie rzucało się to na uszy.



Przejaśniło się i widok nieba po wschodniej stronie dawał nadzieję na bardziej pogodny dzień. Nie mam w zwyczaju zjadać wiele na początek dnia, więc dopiero kilkanaście kilometrów na północ od Woli Uhruskiej, zjechawszy nieco od drogi w las, znalazłem zagajnik nadający się na krótki biwak na drugie śniadanie. Uznałem, że jestem wystarczająco blisko miejsca przekraczania granicy, aby spróbować telefonicznego kontaktu z grupą. Mimo że w odległości kilku metrów na różnych skrajach polany łapałem zasięg raz z polskiej raz z ukraińskiej sieci, próby te spełzły na niczym.



Wreszcie napotkałem przy drodze podejrzaną dmuchaną bramę. Żadnej tablicy, banera czy innej informacji, że piaszczysta droga w bok prowadzi na miejsce, do którego zmierzałem. Tak piaszczysta, ze niemal nieprzejezdna dla rowerzysty. Mordęga, bo przecież nie po to mam rower żeby go prowadzić! Dalej spotkałem jeszcze paru tak samo upartych, ale raczej na wyraźnie grubszych oponach.



Na parohektarowej nadrzecznej przestrzeni scena i nieco straganów-namiotów. Tak to tu. Kolejna próba kontaktu z grupą, która powinna stacjonować już gdzieś nad Świtazią nie powiodła się. W tej sytuacji pozostawało mi tylko poszukiwanie autokaru. Musiał przecież zaparkować gdzieś w okolicach jeziora, a to nie igła. Szczęśliwie, Andrzejowi udało się dodzwonić jeszcze do mnie, zasiąść do mojego komputera i wysłać mi MMS-a ze zdjęciem jakie zrobiłem , gdy grupa wyjeżdżała z lubelskich Tatar (oczyściłem kartę pamięci i wszystko z niej zostało w domu). Dzięki czemu mogłem ich rozpoznać z daleka.



Z przyjemnością dostrzegłem w tłumie znajomą z dzielnicy twarz dyrektora Zespołu Szkół z ul. Elsnera. Straganowe oferty oglądałem jedynie po drodze. Dla tych, którzy nie wybierali się raczej na drugą stronę Bugu, najbardziej interesujące były zapewne te nieoficjalne: papierosy po 3,50. Gdy na scenie ogłoszono ekumeniczną modlitwę ku pamięci ofiar Rzezi Wołyńskiej zdecydowałem pozostać tam do jej końca.



Odprawa celna była formalnością, choć trzeba było odstać w kolejkach, po obydwu stronach pontonowego mostu (w sumie mniej niż godzinę). Po drugiej stronie rzeki też trwał festyn, tyle że nieco mniejszy. Po drodze można było wymienić złotówki. Za 50 złotych dostałem 121 hrywien czyli, jak się potem okazało, po takim samym kursie jaki oferował Reifeissen Bank w Szacku.



Jaka jest najpopularniejsza droga nad jeziora szackiego pojezierza łatwo było odgadnąć obserwując ruch.. rowerowy :) Na drodze z Adamczuków przez Zalesie do Świtazi mijałem chmary rowerzystów. No, w każdym razie sporą ilość, w sumie 40-50 osób, w małych grupkach, rzadziej w pojedynkę. Do Grabowa prowadzi „kamieniejka”, ze względu na obecność większych kamyków, gorsza w użyciu niż np. dojazd do lubelskiej Strzeszewskiego od strony Strzembosza, czy pozbawiony asfaltu odcinek Dunikowskiego (mimo, że od tego ostatniego zasadniczo równiejsza). Można było jej mieć dość po kilkudziesięciu metrach. Całe szczęście okazało się, że równolegle do niej biegnie polna ścieżka, o wiele przyjemniejsza do jazdy.



Niestety, siedmiokilometrowy odcinek do Zalesia okazał się brukowany kamieniem o ostrych krawędziach. Zdaje mi się, że ostatnim razem jechałem wzdłuż takiej drogi pod koniec lat siedemdziesiątych, od Garbowa do Ługowa. Tu jednak wzdłuż drogi jechać jest trudno – jeśli występuje jakieś pobocze to raczej na tyle piaszczyste, że można by się zakopać. Gdy tylko trafiała się jakaś trawka zaraz korzystałem. Tak na tym bruku, jak i po piachu, niewygodnie poruszać się na wąskich oponach. Ot, przeturlywanie się z kamyka na kamyk. W obawie o stan roweru nie próbowałem przyspieszać. Prawie półtorej godziny zajęło mi przejechanie 7 kilometrów.

Ostatnie kilometry przed Świtazią to asfaltowa ulga. Bez pobocza, ale gładko. Ruch niewielki. Wkrótce jechałem wzdłuż jeziora po południowej stronie. Niestety, nie zauważyłem z drogi żadnego autobusu podobnego do poszukiwanego. W sklepiku na zakręcie drogi pani (która jak się okazało pracowała kiedyś w okolicach Kraśnika) próbowała pomóc mi dzwoniąc z ukraińskiego numeru na ten, który miałem zapisany – bezskutecznie.



Nieopodal, na zewnętrznym łuku zakrętu drogi, znalazłem zachęcająco otwartą bramę prowadzącą na niewielkie podwórze okolone kilkoma budyneczkami najwyraźniej mieszkalnymi, a nieco mniejszymi, gospodarczymi zabudowane w centrum. Szyld głosił: „U Pałycza” niedoroho – komfortno. W trakcie rozmowy okazało się, że trafiłem na rodzinną wizytę swatowej właścicieli, która przyjechała ze Lwowa, a w ogóle to rodzina pani ze sklepu. Opowiedzieli mi gdzie, po tej stronie jeziora, mogę szukać możliwych miejsc do zaparkowania autobusu i zostawiwszy u nich klamoty wybrałem się na objazd okolicy.

Te poszukiwania również nie dały efektu. Oprócz małej cerkiewki jedyne warte odnotowania znalezisko to pole namiotowe za 10 hrywien za dobę, ale... pełne hałasu, za to bez przebywającej na stanowisku obsługi. Z przyjemnością przyjąłem więc propozycję właścicieli bazy „U Pałycza”, gdzie ugoszczono mnie życzliwie i przyjaźnie, a czas przed nocą w skromnym, ale schludnym pokoiku, umiliła rozmowa. Wobec tego, że ja znam języki zasadniczo śpiewająco, a moje słownictwo ukraińskie pochodzi z kilku pioseneczek (ale tego nie bardzo pamiętałem nie mając ze sobą gitary ;) ) moi rozmówcy uciekali się do wsparcia rosyjskim (no, w końcu 4 na maturze, ale i długie lata nieużywania), a nawet – mamma mia! - włoskiego :)



Czas bić życiowy rekord trasy
Plan na następny dzień był prosty. Dobić do grupy, która według harmonogramu powinna być od wczorajszego wieczora w Kowlu. Mapy nie miałem, polegałem na podpowiedziach – ok. 50 km do Lubomla i potem nieco mniej do Kowla. To najlepsza droga. Wyjechałem gdy słońce wynurzało się zza horyzontu. Gdy dotarłem do drogi Szack – Luboml znalazłem się w jego zasięgu. Nie śpieszyłem się. Celem było dojechać do Kowla za dnia, co przy oszczędnym dawkowaniu wysiłku wydawało się raczej realne, choć takiego dystansu jeszcze w życiu w jeden dzień nie przejechałem.



Na półmetku byłem około południa. Luboml przybysza od tej strony wita szpitalem ;) Tu konsternacja: o tym co się mieści informują napisy po ukraińsku i... angielsku. Obok niedawno ukończona cerkiewka pw. św. Pantaleona (zwanego w kościołach wschodnich Pantalejmonem). Ten mało znany u nas święty męczennik, patron lekarzy, pielęgniarek i... samotników, medyk z wykształcenia, naraził się nie tylko tym, że nie tylko leczył, a nawet uzdrawiał w imię Chrystusa, ale na dodatek nie oczekiwał od pacjentów honorariów! Kościół obchodzi jego wspomnienie 27 lipca w rocznicę wykonanego na nim wyroku śmierci poprzez ścięcie. Tego szczególnego dnia pielgrzymi w Madrycie od prawie czterystu lat mogą obserwować jak stężała krew świętego staje się płynna, by przed nastaniem kolejnego dnia znowu zastygnąć. 27 lipca według praktykowanego w Cerkwi kalendarza wypada naszego 9 sierpnia. I właśnie 9 sierpnia 2013 roku jak wyjaśnił mi miły człowiek krzątający się we wnętrzu, w cerkiewce odprawiono pierwsze nabożeństwo.

Dla wjeżdżającego od strony Szacka Luboml przedstawia widok urbanistycznego tworu będącego skrzyżowaniem Lubartowa z Markuszowem. Okazuje się, że skojarzenie pod pewnym względem jest tyleż poprawne co wymowne: w przedwojennej Polsce była to druga, po położonych nieco dalej na wschód Bereźcach, miejscowość z największym udziałem Żydów w populacji mieszkańców.



Miasteczko zwiedzałem na chybił-trafił, starając się jedynie nie pomylić stron świata, aby wrócić na główny szlak ;) Do kościoła Świętej Trójcy nie udało mi się dostać (tam ksiądz dojeżdża okazjonalnie – parafianie tworzą ledwie kilkuosobową grupę i nic dziwnego, że nie są w stanie zadbać skutecznie o zabytkową świątynię z ponad 600-letnią historią), tak jak do cerkwi św. Jerzego (której początki sięgają XIII wieku).



Ale dzięki uprzejmości szczęśliwie natrafionego starszego jegomościa z odpowiednim kluczem, mogłem obejrzeć od środka urokliwą, XIX-wieczną cerkiewkę Narodzenia Bogurodzicy. Najbardziej okazałą budowlę jaką była XVI-wieczna synagoga (jedna z największych, władza radziecka zburzyła w 1947 roku.



Przed budynkiem lubomelskiej stacji kolejowej pomnik hetmana-rebelianta. Jeśli komuś nie przyszło by do głowy, że przerwa obiadowa może trwać 3 godziny to wywieszka na tutejszej kasie biletowej rozwiewa wątpliwości ;) Było już po 14-tej. Człowiek zagadnięty o drogę wyjazdową w kierunku Kowla wielce się zdziwił, że zamierzam tam dotrzeć rowerem skoro za niewiele ponad godzinę będzie pociąg. Poczuł się też zawiedziony, że nie chcę sprzedać komórki, mimo że – jak dostrzegł – mam drugą. Widok czarnego BeeMWe, które wkrótce zaparkowało przy jego ładzie obudził we mnie myśl, że jednak nadwyrężyłem zasady BHP (tu:bezpieczeństwa i higieny podróży)...



Tego, że po drodze będę z oddali mijał Dąb Bolesława Prusa nie przewidziałem. Może następnym razem uda się zjechać te 2 km... Droga na Kowel, to droga na Kijów. Jak na tutejsze warunki bardzo porządna. Szkoda, że tak wąskie pobocze, no ale z asfaltu jak z Zalesia do Świtazi. Gdyby jeszcze nie zaczęło mi ubywać powietrza w tylnym kole... Zauważyłem to już za Świtazią, ale następne pompowanie zrobiłem w Zgoranach 16km przed Lubomlem. Potem w Lubomlu znalazłem stację z kompresorem (jednak do pomocy przydało się 2 ludzi – ostatecznie ja trzymałem rower, przygodny kierowca końcówkę przy wentylu, a pracownik obsługi uruchamiał to kapryśne urządzenie :)) Niestety, następna stacja z kompresorem trafiła się dopiero w Kowlu. Dojeżdżałem tam pompując w ostatnich godzinach co 3 km. Ostatecznie jednak plan zrealizowałem i na spory kawałek przed zmrokiem znalazłem kościół, rozbiłem namiot, darując sobie tego dnia wymianę dętki.



Przerwa w podróży na więcej pracy dla rąk
Następnego dnia wyjechałem razem z grupą do pracy na cmentarzu w Turzysku. Ok. 20 km na południe od Kowla. Paskudną drogą. W końcu, wyjeżdżając między drobnymi domkami na skraj Turzyska, autobus po polnej drodze wspiął się na niewielkie wzniesienie. Na odcinku ok. 100 m przylega do niej dawny katolicki cmentarz, a raczej to co z niego zostało. Gdy przyjechaliśmy spośród zarośli wyzierały jedynie krzyż symbolicznej mogiły i jednego z nagrobków. Na skraju cmentarza dzikie wysypisko śmieci...



Roboty huk, więc nie przewidziano czasu na zwiedzanie oprócz dłuższej przerwy na posiłek i wypadu do pobliskiego sklepiku. Okolica okazała się cmentarna. Cmentarz, który porządkowaliśmy leży w pewnym oddaleniu od pobliskich zabudowań (ponad 200 m), bliżej nich cmentarz prawosławny z majaczącą w tle niebieską bryłą cerkiewki. Ok. 300 m za katolickim cmentarzem dawna kopalnia piasku – miejsce rozstrzelania przeszło półtora tysiąca Żydów z tutejszego getta, co zostało upamiętnione obeliskiem wystawionym z inicjatywy izraelskiego środowiska żydowskich turzyszczan, fundacji małżeństwa dawnych współmieszkańców osiadłych w Cincinnati. Jeszcze kilkaset metrów dalej znaleźć można pozostałości żydowskiego cmentarza.



Mogłem rzucić okiem jedynie na skraj Turzyska: niepozorne domki rozdzielane przez nawet nie brukowane uliczki. Poza niewielką cerkiewką nic odmiennego na horyzoncie. Po zamku Sanguszków, czy pałacu Ossolińskich nie ma już podobno śladu. Tak samo jak po kościele. Radjańska władza wysadzało go po trzykroć. Do skutku.

Ciekawe, że choć Turzysk nie ma statusu miasta to ma swoje miasto partnerskie. Jest nim Kraśnik.



Następny dzień spędziłem w Kowlu, udzielając się w pracach przy kuchni i porządkowych przy parafialnych obejściach. Odwiedziłem też tamtejszy cmentarz. Polska kwatera wojskowa z poległych na Pierwszej Światowej Wojnie cieszy serce i oko zadbaniem. Niestety, to mały jego fragment. Wiele nagrobków z polskimi inskrypcjami jest w stanie opłakanym, a całkiem sporo potraktowano jak kupę gruzu - niektóre elementy są niemałe i (już po zmroku) wyglądało to tak jakby przy pomocy spychacza czy koparki zgromadzono je w jednym miejscu.

Dzisiejszy kowelski kościół pod wezwaniem św. Anny przyjechał tu z odległych o niecałe 70km Wiszenek pod Rożyszczem. A dokładniej jakaś połowa, bo druga połowa składa się z budulca nowego. Jak opowiadał pan Anatol Sulik - wielki miłośnik Wołynia i Polesia, niestrudzony poszukiwacz i opiekun polskich pamiątek tych ziem. - oryginalna budowla kościoła w Wiszenkach, ostatnio pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, pochodzi z roku 1771. Jakimś cudem się zachował z wojennej pożogi. Zanim trafił do Kowla przez krótki czas pełnił rolę cerkwi, ale wkrótce potem przekazano go na gospodarcze potrzeby kołchozu. Mimo wszystko nie doprowadziło to do kompletnej ruiny budowli. Zachowały się też drewniane elementy ołtarzy i ambona. W 1996 roku został poświęcony na nowym miejscu i od tamtej pory służy, liczącej sobie ponad 550 lat historii, parafii św. Anny w Kowlu.



Taka przykrość dla mnie – wspominał pan Anatol – otóż gdy przyszło myśleć nad zadaszeniem kościoła okazało się, że trudno już znaleźć na Wołyniu majstra, który potrafiłby wykonać gont! Gont przywieziono z Niemiec...

Podobnie jak organy, konfesjonał i kilka innych elementów podarowanych przez jedną z niemieckich parafii, fundatorem przeprowadzki których był pan Albert Pille. Uhonorowano go obrazem jego patrona. Warszawski artysta-konserwator wykonał obraz ołtarza głównego, wg wzorów XVIII-wiecznych. W przypadku innych ten styl nie został zachowany... W roku 1938 parafia liczyła 14782 wiernych. Teraz do kowelskiego kościoła przychodzi ich kilkudziesięciu: na niedzielne Msze 30-40 osób, nieco więcej w wielkie święta: na Wielkanoc czy Boże Narodzenie.



Zanim wybrałem się na niezbyt długą przejażdżkę po mieście, oczywiście, zmieniłem dętkę. Całkowicie musiałem dopompować ją pompką, gdyż kompresor, którego użyłem wjeżdżając do Kowla okazał się już zepsuty. Wybrałem się na dworzec kolejowy, aby sprawdzić opcje wyjazdu do Lubomla, z którego, tą samą drogą, którą przyjechałem, chciałem wrócić na przejście Zbereże-Adamczuki i do Woli Uhruskiej. Nie zamierzałem poprawiać życiowego rekordu na rowerze aż o połowę (co byłoby konieczne, aby dojechać w jeden dzień do Woli Uhruskiej). Z prób zakupu wcześniej biletu zrezygnowałem wskutek długiej przerwy trwającej jednocześnie w obydwu kasach...

Zanim zdemontują most
Po nocy w refektarzu (w moim namiocie desant mrówek) wstałem odpowiednio wcześnie, aby spakować się i zdążyć na pociąg po 8-mej. Jedynie moje robocze odzienie miało odjechać tak jak przyjechało – autobusem. Mało brakowało, a pociąg odjechałby beze mnie. I to nie dlatego żebym się spóźnił. Nie mogłem go znaleźć, dopóki wreszcie zagadywana wcześniej obsługa innego nie zlitowała się i ktoś z nich nie wyjawił mi w ostatnich sekundach, że jest jeszcze jeden tor z drugiej strony dworca...



I tutaj podobnie jak w pociągu do Chełma nie było tłoku. Frekwencja, po prostu, przyzwoita z punktu widzenia przewoźnika. Skład złożony z podobnych bezprzedziałowych wagonów. W przydrzwiowym korytarzyku stał już jeden rower. Jego właściciel siedział, jak się okazało, tuż za ścianą, a na przeciwko znalazło się wolne miejsce dla mnie. Jechał z córką również do Lubomla i na dodatek on nie miał problemu z rozumieniem, a jego córka z mówieniem po polsku, jako że... w czasie roku szkolnego mieszka pod, wspominanym już... Kraśnikiem :)

Tym razem nie rozglądałem się za bardzo, robiąc jedynie kilkunastominutowy postój nad Prypecią po drodze w kierunku Szacka. Żeby jednak nie wracać dokładnie tą samą drogą postanowiłem objechać Świtaź od północy przez Szack i Pulmo. W Szacku omal nie wymieniłem nieco złotówek (kupować papierosy po polskiej stronie to byłaby niedorzeczność), ale choć całkiem dogadałem się w tamtejszym Reiffeisen Bank, jedynym który oświadczono mi że taka wymiana jest możliwa, to akurat... nie w przeciągu najbliższej godziny. Nie chciałem czekać, nie będąc pewnym jaka droga czeka mnie po drugiej stronie jeziora.

Szack


Z rozpędu zajechałem za daleko.. na północ. Człowiek podróżujący na furmance, którego koń zapewne znał drogę (wyglądało na to, że moje pytanie wyrwało go z półsnu lub innego błogostanu) roztoczył przede mną alternatywę: lasem, ale będzie piach lub zawrócić i tam więcej asfaltu i wzdłuż brzegów jeziora. Uznałem więc, że wzdłuż brzegów, jakby co, trudniej się zgubić. Zawróciłem mijając ośrodek turystyczny z plażowym nabrzeżem do którego od tej głównej prowadzi droga z latarniami, które jeśli świeca oświetlają las. Droga na Pulmo okazała się gorszą wersją kamieniejki bo o piaszczystym podłożu i większymi kamieniami. Gdzie nie było kamieni nogi grzęzły w piachu, a co dopiero koła. Na paru odcinkach zmuszony byłem człapać prowadząc rower niczym ten Nowak na pustyni... Słońce chyliło się ku zachodowi gdy dotarłem do Adamczuków.



W Woli Uhruskiej byłem już o zmierzchu. Tym razem rozpaliłem ognisko. Z prowiantu pozostały mi tylko kromki chleba otrzymane na drogę jeszcze w parafialnej kowelskiej kuchni (poza dużą drożdżówką w Lubomlu nie robiłem tego dnia żadnych jadalnych zakupów). Tym lepiej smakowały na gorąco :) A coś gorącego przydało się przed nocą bo ta była wyjątkowo zimna.



Rano mały problemik. Ekipa ośrodka pojechała porządkować teren po festynie nad Bugiem i – ponieważ znów przyjechałem po zamknięciu, a mój namiot kompletnie nie rzucał się w oczy – wpadli nad ranem i... pozamykali dokładnie wyjeżdżając. Nie nieszczęście, ale zanim odwiedziłem tutejszy sklepik i wyruszyłem w drogę do Lublina, zrobiła się 10-ta. Przez Sawin – Cyców – Puchaczów – jeszcze jedno Zalesie (za Milejowem) – Świdnik – wróciłem do domu. Okazało się, że właśnie... pobiłem kolejny swój rekord trasy. O ok. 5 km ale zawsze coś ;)

Wybierałem się w tę podróż tak nieprzygotowany, że nie za bardzo wyobrażałem sobie jak to będzie przekroczyć granicę z kilkoma dychami w kieszeni, na pożyczonym rowerze, nie znając miejscowego języka (a nie spodziewając się – ujmując delikatnie – życzliwego entuzjazmu w reakcji na ten znany zazwyczaj w większości demoludów), jadąc przez cały dzień, najczęściej sam na sam z drogą. To jednak była miła i pouczająca przygoda i jeszcze udało się przysłużyć szczytnej sprawie. Czy również pielgrzymka, tak jak ta pierwsza po latach? Owszem, wszak krew męczenników woła z tej ziemi, którą przemierzałem. Nie o zemstę, jak po wielokroć powtarzają kresowiacy, ale o pamięć i opamiętanie, , modlitwę i nawrócenie, do którego zabierać się należy zaczynając od siebie. Najbardziej żałuję, że nie będzie mi dane drugi raz spotkać się z panem Anatolem Sulikiem. Zdrowie od jakiegoś czasu mu nie dopisywało - zmarł w kwietniu. Mam nadzieję, że znajdzie się człowiek na Wołyniu, a raczej ludzie, którzy będą kontynuować jego prace.



PS Nie odwiedzałem większych sklepów, ani knajp, więc tylko przydrożny cennik:


Można go uzupełnić o następujące: bilet kolejowy na dystansie ok.50 km: 14грн; nocleg w łóżku w schludnym pokoiku, prysznic, toaleta (bez muszli): 60грн; papierosy: 4грн (z munsztukiem - tekturowy ustnik lub bez filtra) do kilkunastu грн w przypadku zachodnich marek.

piątek, 28 lutego 2014

Jeśli przewidziałbym jak to się skończy...

... wypuściłbym "moje magnum" z ręki, a tak... tym razem rower nie ucierpiał, a ja i owszem.

Gdyby ktoś to widział, byłby to może widok zaskakujący, albo i śmieszny. Człowiek z rowerem w ręku nagle przyśpiesza na schodach. Po chwili niezrozumiale się prostuje i odgina do tyłu jakby dostał z magnum (a magnum na kółkach ma ciągle w ręku). To go zatrzymuje. Delikatnie wypuszcza z ręki rower, osuwa się w dół schodów na trawnik, w dziwnej pozie niedoszłego wisielca (wskutek początkowo nieskutecznych prób dalszego oddychania) próbuje znaleźć wsparcie na trawniku, by po niedługim czasie, rozpocząć ostrożne, a wciąż bezskuteczne próby stanięcia na nogach. Wniosek jest taki: nie powinno się nieść roweru w ręku schodząc po nieznanych schodach! W razie nieprzewidzianych nierówności nie pozwala to bowiem skutecznie zahamować uginając nogi w kolanach. Lepiej wziąć go na ramię, tak jak to robią crossowcy!

Schody do kościoła Mariawitów do równych nie należą. A to chyba mało o nich powiedziane. Trafiwszy na spory uszczerbek spadłem z nienormalnie wyższej wysokości na wyprostowanej nodze, na któryś z następnych stopni. Baardzo nieprzyjemne. Ból usztywnił mnie wzdłuż kręgosłupa, a płuca odmówiły posłuszeństwa. Zanim dogrzebałem się do telefonu, zacząłem jednak powoli łapać bolesny oddech i najpierw zadzwoniłem do sąsiada. Niestety nie mógł szybko się zjawić. Wybrałem 112, aby mieć go pod ręką gdybym musiał szybko przestać zbierać myśli. Ale udało się nie przestać.

Widziałem, że na postoju przy Północnej stały taksówki, ale pewnie po prostu, ktoś w środku nie patrzył akurat w tę stronę w odpowiednim momencie, a potem.. No cóż... leży gość na trawniku i tyle. Schlał się, a może naćpał, albo jedno i drugie....
Tu wniosek drugi: jeśli spotykasz człowieka, który ze śmieszną determinacją przewróconego do góry odwłokiem żuka, usiłuje wstać z podłoża, podejdź i spytaj, czy ma silne postanowienie poradzić sobie sam, czy może jednak przydałaby mu się pomoc! Na wszelki wypadek możesz to zrobić z pewnej odległości...

Całe szczęście było niedługo po 16:00 i mimo święta (Trzech Króli) napatoczyli się przechodnie. Pierwsza pani – jak się potem okazało - miała niejakie wątpliwości po niemiłych wspomnieniach z podobnego przypadku, kiedy to na widok wezwanej przez kogoś innego karetki, niedawny półmartwlak, ofiara nieznanego rodzaju odurzenia, doznał takiego przypływu energii, że gotów był okazać czynną fizyczną niewdzięczność za próbę pomocy. Jednak na horyzoncie pojawił się kolejny przechodzień, więc zaczekała na niego i razem podeszli sprawdzić co się stało. Obydwoje pomogli mi podnieść się z trawnika pod wzgórzem.

Próba posnucia opowieści o tym jak to przyszła mi do głowy myśl, aby sprawdzić czy w takie święto kościoły czechowskie są może otwarte w ciągu dnia na chcących przybieżeć do żłobu poza Mszą i czy u Mariawitów też jest jakiś żłóbek i też niedostępny, była dobrym pretekstem do przemożenia bólu. Za radą towarzyszącego pani pana przeszedłem też wstępną, delikatną próbę sprawdzenia stopnia ograniczenia ruchomości stawów i kręgosłupa, z którego wynikło duże prawdopodobieństwo co do tego, że żaden dysk mi nie wypadł i jest szansa, że gorzej nie będzie. Ból dokuczał, ale już nie tak jak w pierwszych minutach i okazało się, że jestem w stanie ostrożnie, a potem nieco śmielej, dreptać prowadząc rower. Zostałem odprowadzony do schodków od strony przystanku przy al. Kompozytorów Polskich, a skoro ten ponad dwustumetrowy odcinek udało mi się pokonać bez zwiększonego bólu, uznałem że i do siebie, na os. Chopina, dotrę.
Po drodze wstąpiłem na pogotowie, gdzie upewniono mnie, że lekarzy tam nie ma i zalecono wizytę na oddziale ratunkowym.

Jeszcze nie wiadomo dokładnie jak długo będę wracał do dawnej sprawności i czy skuteczne zaleczenie jest możliwe i na jak długo. Rentgen wykazał ślad złamania kompresyjnego 6-go kręgu piersiowego. Tymczasem, poprzez Internet i wydrukowane ogłoszenie, pragnę podziękować życzliwym przechodniom za pomoc, ale i prosić o kontakt. W takich przypadkach jednak nie pamięta się o tym, że może się przydać czyjeś świadectwo chociażby o tym, że ulegając wypadkowi nie było się pod wpływem...

PS Wydawało się, że czas rekonwalescencji będzie dobrą okazją do blogowania. No... nie za bardzo. Zalecane leżenie płaskie z przerwami na krótkie spacery (czynności z końcowym użyciem spłuczki sedesowej lub np. nastawienie niezbyt ciężkiej porcji wody na herbatę itp.). A przesiadywania jak najmniej. Komputer zaś stacjonarny (zresztą z laptopem też nie dałoby się płasko poleżeć). I tak, zanim skleciłem ten tekst minął styczeń, a zaraz w jego ślady... O! Już poszedł luty! Załamka.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Pielgrzymka, czyli wielkanocna mała podróż nieoczekiwanie rowerowa :)

Chciałbym zaprosić was w charakterze jurorów, do konkursu ogłoszonego na blogu „Fizyk w podróży” - konkursu na relację z małej lub dużej podróży, możliwie szalonej :) Jest on częścią akcji charytatywnej na rzecz chorej na stwardnienie rozsiane Dominiki. Na stronie konkursowej znajdziecie szczegółowe warunki uczestnictwa i głosowania. Zapraszam do głosowania i wsparcia tego pożytecznego przedsięwzięcia.


Mnie też ta akcja zainspirowała do działania - małej podróży i relacji z niej. No, ale zabrałem się za to tak późno (trochę w reakcji na już ogłoszone prace) i tak spontanicznie, że zdążyłem wybrać się w podróż, ale zrelacjonować jej w konkursowym terminie już nie. Poniżej więc opis tej małej przygody (a może nawet przygód) i owego specjalnego dnia, ze specjalną dedykacją i intencją, w charakterze ciekawostki dla zainteresowanych tym jak wyglądała moja tegoroczna, dość niezwykła Wielkanoc ;))




Nie pamiętam już kiedy trafiłem na „Fizyka w podróży”, ale zdecydowałem o dodaniu bloga do zestawu tych na jakie, od czasu do czasu, zaglądam, jak pewnie wielu z tych, którzy sami ewentualnie poza służbowymi podróżami, rzadko wyłażą z domu dla badania uroków bliższego i dalszego świata. Z tym konkursem to rzeczywiście, również moim zdaniem, świetny pomysł. Cel pieniężnej zbiórki jest szczytny, a ciekawa i inspirująca może być zachęta do ruszenia z miejsca, także - a może nawet szczególnie - dla tych, dla których podróżowanie nie jest bynajmniej uświadomionym sposobem życia. Przecież wszystko zależy od tego jak się spojrzy na choćby i to konieczne przemieszczanie się. Trochę wyobraźni, lekkości w podejściu do codziennych peregrynacji, sprawić może, że w spacerze po parku, czy nawet zwyczajnym wyjściu do sklepiku można dostrzec elementy przygody i szczegóły warte obserwacji (od potykania się o nierówne trotuary, przez lekceważoną na co dzień tytaniczną pracę mrówczych plemion, po urokliwe wschody i zachody słońca).

„I nie musi być to wyjazd do Konga czy Patagonii. Może być spacer z babcią...” - czytamy na stronie konkursowej. No właśnie, tego spaceru mi zabrakło, gdy spojrzałem na listę zgłoszeń opublikowaną już w kwietniu. Zgłoszone prezentacje budzą podziw, a to ciekawymi miejscami, a to urokiem wspomnień jakie można podzielić z autorami, a to barwną, fantazyjną fabułą, ale... Po prostu, nieco mnie rozczarowało, że nie zaprezentował się nikt z odczuciami jak moje: taki pomysł to doskonała inspiracja do tego, aby wybrać się w podroż, choćby krótkotrwałą, której bez tej zachęty by nie było w ogóle, albo nie było w tym terminie.

A tu właśnie Wielkanoc – dla wielu z nas, najważniejsze święto w roku, największe chrześcijańskie święto, niosące nadzieję na wieczność, ale i okazję na codzienne dostrzeganie szansy na cudowne przemiany w ludziach i ich losach. I wiosna – coraz wyraźniej wygrywająca z zimą. Przyroda budzi się do życia, soczki krążą.. nie no, tego nawet nie trzeba tłumaczyć przecież, to już chyba każdy czuje! I co tu zrobić z tą kolekcją uczuć na hasło „Dobry konkurs” w ramach akcji Fundacji „Dobro powraca” na rzecz Dominiki? Poczytać i przygotować przelew z odpowiednią groszową końcówką? Naturalnie, ale czemu nie coś więcej? No bo wypełnić formularz to wydało mi się za mało. Najlepsza recepta na „coś więcej” - ruszyć w drogę. No taką choćby malutką. I jeśli czas pozwoli jakoś to opisać...

A tak w ogóle to choć fascynujące i miłe te relacje to.. ech, przecież im więcej tym więcej pretekstów do wpłat, zachęt do nie poprzestania na jednym „co łaska”. Czyżby jeden tekst, prezentację, filmik można tylko wyróżnić? Niee, nic takiego nie ma w regulaminie głosowania. Jeden można wyróżnić, a inny wyróżnić jeszcze bardziej, np. po prostu różnicując kwoty wpłaty i ciągle dodając odpowiednią końcówkę :) no nie? Hmm... ciekawe czy ktoś jeszcze wpadnie na podobną myśl w ostatnim momencie ;))


Ruszyć się.. no dobrze, ale dokąd? Świąteczny nastrój w zderzeniu z historią o paskudnej formie sklerosis jaka dopadła Dominikę (mnie dopada najczęściej ta potoczna – gdzie są moje kluczyki? Miałem się odezwać? - och, przepraaszam... itd.itp.) poskutkował ideą mieszczącą się w jednym słowie: pielgrzymka. Tak, pielgrzymka to podroż szczególna. Podroż czemuś poświęcona. Podroż z intencją. I choć ja np. nie od dziś poruszam się po zakręcie, że gdybym tylko miał ostrogi to z bandy sypały by się iskry i nieraz przychodziło mi na myśl, że tylko jakiś cud wyprowadzi mnie na prostą i nic tylko, jak niegdyś (bo raz taka samotna, piesza mi się przytrafiła), trzeba by założyć jakąś duchową włosiennicę i zamienić się w pielgrzyma, to długo zamiar ten nie zamieniał się w czyn. No więc, oto zachęta dodatkowa.

Dokąd? Nie, nie do Ziemi Świętej, ani na Jasną Górę, ani pod Ostrą Bramę. Czas nagli. Ale jest takie specjalne miejsce pod Lublinem, do którego dojść można w jeden dzień – Wąwolnica. To maryjne sanktuarium w pierwszą sobotę września jest celem pielgrzymek z różnych parafii lubelskiej rzymskokatolickiej diecezji. Wspomniana już pielgrzymka w pojedynkę zdarzyła mi się, dawno temu, właśnie na tej trasie.

Plan na dziś był taki: po jajeczku rodzinnym drę z buta w wyznaczonym kierunku by spokojnie zdążyć na miejsce, zanim skończy się ostatnia Msza w Wąwolnicy, no a przynajmniej przed nocą (może nie zamykają bramki prowadzącej do kaplicy), tak aby poczekać na stacji w Nałęczowie na jakiś tam pierwszy możliwy pociąg z powrotem, względnie gdzieś w okolicy znaleźć nocleg. No, przecież jak już zdecydowałem, że wyjdę to i dojdę ;)

Jak bardzo nagły, a bezplanowy był to pomysł może świadczyć to, że nie sprawdziłem nawet wcześniej ile idzie tradycyjna pielgrzymka piesza z Lublina (spod katedry w centrum miasta ok 10 godzin, ja zamierzałem wyjść z bardziej od celu oddalonego punktu miasta – do pokonania ok. 36km) i nawet zapomniałem ile szedłem wyruszając kiedyś z ul. Reja (2 km więcej niż teraz), ale uznałem, że skoro to było zimą, w paskudną zamieć, to teraz to igraszka będzie ;p (o tym, że było to jednak 27 lat temu też mi się zapomniało hmm... jak ten czas leci! ). Na dodatek zanim z młodszą siostrzyczką i jej córkami, które po mnie wstąpiły po drodze, wreszcie dotarliśmy do starszej siostry, u której byliśmy umówieni, niebezpiecznie zbliżało się południe. Oj, nie mieli słodkich minek, gdyż tradycyjnie zwlekali z posiłkiem do podzielenia się jajkiem...

Nieodgadnione dlaczego nie zauważałem czarnych chmur zbierających się nad moją małą wyprawą (mimo, że podobne zbierały się na niebie). Zupełnie spokojnie opowiedziałem wreszcie o moim planie wprawiając resztę obecnych w niejakie osłupienie, pomieszane ze zrozumieniem dla mych intencji i niedowierzaniem co do możliwości tego planu zrealizowania. Ani chybi delikatnie zmieniono by temat rozmowy przechodząc nad tym ogłoszeniem do porządku dziennego, gdyby nie jedna z siostrzenic: „ale przecież rower taty stoi w piwnicy.”

To rozpoczęło dyskusje o tym jak daleko może być w stanie dojechać rowerem ktoś kto wypala czasem więcej niż dwie paczki dziennie. O tym, że kiedyś śmigałem rączym Huraganem nikt nie pamiętał. Ktoś jednak przypomniał, że nie tak dawno byłem tu na rowerze, przyjeżdżając z odległego o 9 km Czechowa (zaniechałem chwalenia się, że przecież owego dnia akurat nie było ich jeszcze w domu gdy przybyłem po raz pierwszy i odwiedziłem też parę innych miejsc). W ogóle to pomyślałem i o rowerze wcześniej, ale osobiście aktualnie nie posiadam, a kolega, na którego mogłem pod tym względem liczyć wyjechał na święta.
Przemek, pożyczył mi kiedyś rower zimą, gdy nie chciało mi się drałować na piechotę do dentysty na Ponikwodę (sąsiednia dzielnica Lublina), a korzystanie w tym celu z komunikacji miejskiej byłoby zwykłą, nieracjonalną rozrzutnością, jako że przejechać w ten sposób można było połowę drogi, a resztę (w sumie ok. 1,5 km) i tak przejść do i od przystanków. Pierwszą w tym roku przejażdżkę odbyłem więc na krótkim dystansie, za to na zaśnieżonej nawierzchni w temperaturze -8 stopni. Nieraz korzystałem i potem z jego sprzętu, aczkolwiek nieco psiocząc pod nosem, że jadąc z górki obawiam się odfrunięcia na bok wskutek kręcenia nóżkami niczym jakiś wiatrak, bo brakuje mi biegów.

Wreszcie zeszliśmy ze szwagrem do piwnicy. Troszkę pracy z „odkopywaniem” maszynerii i już można było w piwnicznym korytarzu sprawdzić jak działa. Działa. Owszem, powietrza zdecydowanie za mało, nie hamuje najlepiej, ale tym wszystkim zamierzałem się zająć na spokojnie po jakimś próbnym odcinku. Byleby już być w drodze.

Ruszyłem. No cóż, pewnie warto byłoby mu to i owo naoliwić, ale dopompowanie to była sprawa pierwszoplanowa. Na ile mogłem bez użycia jakichkolwiek kluczy wyregulowałem hamulce. Na Orlenie, na nieodległej ulicy Kunickiego, na pewno nie ma LPG, a czy jest kompresor? Poza tym, to nie po drodze i uznałem, że szkoda czasu na zbaczanie z właściwego kierunku. Powoli, uważając na krawężniki i inne nierówności skierowałem się do innej stacji Orlenu przy ul. Wrotkowskiej. Niestety, okazało się, że po tamtejszym kompresorze została tylko plansza i jakiś kawałek haka... Skończyło się na zakupie napojów i – na wypadek gdyby przyszło zbliżać się do miejsca postoju o zmierzchu lub z gęstniejących chmur coś zaczęło padać – odblaskowej kamizelki (rower ma dynamo, ale po pierwsze nie działa, a po drugie - „po drugie” w tej sytuacji jest zbędne ;)

Zerwał się wiatr i wkrótce uderzył czymś na kształt drobnego gradu. Następna najbliższa stacja paliw, Bliska na ul. Krochmalnej, również okazała się być pozbawioną urządzenia, które pozwalałoby napompować koła. Kiepsko. Pocieszając się tym, że bez przeszkód nie ma przygody znalazłem się nad nurtem Bystrzycy, w miejscu okolonym wręcz przez ścieżki rowerowe. Ta, która powinienem jechać była po drugiej stronie ulicy. Za mostem po mojej stronie łączyły się dwie inne. Rzeka nie wygląda zachęcająco. A jednak dalej w dół jej biegu, pod następnymi mostami, widywałem już wcześniej wędkarzy. Znaczy się, jakieś ryby w niej żyją. Aż trudno uwierzyć...




Najbliżej spośród możliwych do wykorzystania stacji paliw jest Lukoil przy Jana Pawła II – konsekwentnie na zachód ;) Przejechałem więc na drugą stronę dwupasmówki, klnąc przy okazji na rondzie tego kto wymyślił przyciski na sygnalizatorach świetlnych ustawianych na skrzyżowaniach dróg. Takie urządzenia maja przecież sens tylko tam gdzie zatrzymanie ruchu musi być wymuszone, jak np. przejścia w okolicach szkół, ale na skrzyżowaniach to tylko wkurza, zniecierpliwia i w końcu powoduje zagrożenie bezpieczeństwa ruchu.

Nareszcie kompresor! Z tej radości aż... zauważyłem, że przecież jedna z butelek może się zmieścić w miejscu na bidon, bo takowe rower posiada (hmm, a w ogóle bidony są jeszcze na świecie, czy to tylko moje wspomnienie?). Drugą razem z kamizelką ulokowałem na bagażniku. Za to potem mogłem ćwiczyć łapanie w locie spadającej z bagażnika butelki... Świetna zabawa, w której przydają się też nogi ;) Oczywiście, do czasu. Byle wyjechać z miasta i ten problem się skończy (no, chyba że wcześniej jedną butelkę opróżnię).




Zapewne opornie działają też w tym rowerku jeszcze inne mechanizmy, ale podpompowanie wyraźnie pomogło. Jakby normalniej. Pojechałem przez przeciwległe osiedle (Ruta) bardziej na północny-zachód, całkowicie lekceważąc asfaltowe nawierzchnie. Po drugiej stronie znów wróciłem do głównych dróg i teraz już nie ścieżek przy nich, a na jezdnie. Ominąłem osiedle Kraszewskiego od wschodu, zostawiając wyróżniającą się na horyzoncie wieżę kościoła na Poczekajce. Zobaczę go ponownie, w oddali, wtaczając się na wzniesienie ulicy Nałęczowskiej - wylotowej z miasta w pożądanym kierunku.





Nałęczowska, to malownicza droga. Aż żal, że wycięto niedawno szpaler drzew wzdłuż sporego odcinka. Rzekomo chodziło o bezpieczeństwo bo tu z górki i wąsko... A ja myślę, że kto ma się rozbić ten i na prostej drodze wypadnie z jezdni, a jak ktoś porusza się przesadnie ryzykownie, aż do bezmyślnego, to cóż są winne temu drzewa?

O 14:27 przekraczam granice miasta. Czy bez tego wiatru szło by lepiej? Z rzadka coś tam pokropi. Zastanawiam się na którą dojadę w takim tempie. Tomaszowice 15:00, Nałęczów 16:00, Wąwolnica 16:30 ? To wydaje mi się prawdopodobne o ile dobrze pamiętam odległości. Zresztą, w sumie nawet z poślizgiem noc mnie raczej nie zastanie przed dotarciem do celu. Zimno, lasu nie będzie, przydałoby się zrobić si w ciepełku. Może stacja LPG w Tomaszowicach będzie otwarta...




Do tablicy „Tomaszowice” docieram przed 15tą. Po niespełna 2 km (bardziej wiarygodne niż tablice są słupki) do tutejszego parku. To też tradycyjny przystanek dla pieszych pielgrzymek z Lublina. Ech, no, roztkliwił mnie nieco na wspomnienie mojej pierwszej samotnej tu bytności dawno temu... Z Nałęczowa do Wąwolnicy spodziewałem się ok. 5 kilometrów, ale ile do Nałęczowa stąd gdzie byłem, nie miałem wówczas pojęcia...

- Przepraszam, czy do Nałęczowa to daleko?
- Będzie jakieś 10 kilometrów
- Aa.. dziękuję.

Zostawiam gościa stojącego na przystanku PKSu i maszeruję dalej. Właśnie marszowego tempa i równego kroku musiałem się trzymać, żeby nie rozleźć się po drodze w szwach przy tej pogodzie. Wojskowe buty pasowały jak ulał. Choć nie powiem żeby były zbyt ciepłe – tym bardziej lepiej zamaszyście tupać o podłoże mocnym krokiem. Nagle przez świst zawiei dobiegł mnie stłumiony odgłos truchtu dobiegającego do mnie niedawnego rozmówcy.

- Ale, proszę pana, za 10 minut będzie autobus.
- Chciałem się tylko dowiedzieć jak to daleko bo nie pamiętam za dobrze drogi, dziękuję.

OK, dalej marsz. O autobusie pomyślę potem, jak dojdę na miejsce.

Znajomy odgłos usłyszałem ponownie.

Przepraszam pana, ale może.. Gdyby nie miał pan na bilet to panu pożyczę... Nie, nie, dziękuję. Ja specjalnie idę na piechotę. Tak po prostu, do Wąwolnicy.

Na ile wiatr pozwalał spróbowałem się życzliwie uśmiechnąć. To miłe spotykać po drodze życzliwych, chętnych do pomocy ludzi. Ta uczynność miała się jeszcze przydać zważywszy na to, że w kieszeni miałem jakieś 85 centów w bonach PeKaO. Chciałem tym zapłacić za kawałek apetycznie wyglądającego chleba w piekarni pod Przepióreczką w Nałęczowie, ale zawołany kierownik o mało co się nie obraził wręczając mi pół chleba w prezencie. Pochłonąłem go zrzucając z parkowej ławki kilkunstocentymetrową warstwę śniegu. Przysiadłszy jednak zmarzłem i ku Armatniej Górze ruszyłem truchtem, wróciwszy do marszu przed mostem. Na koniec wędrówki mogłem pomyśleć o autobusie – przyjechałem takim do Lublina po tym jak jeden ze współpasażerów zgodził się kupić mi bilet za złotówki w zamian za bony robiące za środek płatniczy, formalnie jedynie w Pewexie :)



Taak, trochę za długo zadumałem się spacerując po tomaszowickim parku. Ruszam dalej. Na wzgórku przed cmentarzem stacja LPG. Okazuje się być czynna. Nie ma toalety specjalnie dla klientów, ale całkiem dobrze utrzymana i ciepła tak w ogóle jest. Przy okazji dziwoląg do wypróbowania: gorzka czekolada nadziewana. Nadziewana na słodko, malinowo, więc jakoś tej goryczy się nie wyczuwa – i lepiej :) Jeszcze tylko trochę ćwiczeń „śródlekcyjnych” (dla wystawionych jedynie na wiatr partii mięśni) i w drogę.


Po kilkudziesięciu metrach psioczę na moją osobistą sklerozę. No przecież nie zrobiło się zimno nagle. Wiatr i dziś nielichy. Dodać do niego naturalny w jeździe pęd powietrza i przestaje być przyjemnie. Rękawiczki, rękawiczki! Na stacjach benzynowych sprzedają takie np. płócienne, dobre byłoby i to. Ale nie będę przecież zawracał. Przed Miłocinem będzie jeszcze taka właśnie stacja, więc może tam się zaopatrzę.

Dobrze, że chociaż o chusteczkach do nosa pamiętałem, gdyż wkrótce okazało się, że o rękawiczkach mogę zapomnieć ;) Na pocieszenie, tuż przed Miłocinem, na chwilę, pokazuje się słońce. Nie świeci, a prześwituje poprzez rzadsze chmury i bardziej teraz przypomina księżyc, ale.. tak jakoś bardziej optymistycznie się zrobiło :)




W Miłocinie ostrzegają przed takimi jak ja – pomyślałem mijając znak A-24 (ale gdzież tu niby droga dla rowerów była? Nie zauważyłem) – karczma blisko? W spodniach z gniecionym wiatrem kantem robię na pewno za - bez obrazy - wsiowego cyklistę (jeszcze tylko stosownej spinki do nogawki brakuje :))) - jak na mój gust tak urocze jak kask przypominający fragment układu kostnego ósmego pasażera Nostromo ;) ) No, miałem iść, to ta niepraktyczność nie przyszła mi do głowy.


Trójkątny znak po drugiej stronie podejrzewałem o ten sam piktogramik – i prawda. Gdy odwróciłem się do zdjęcia nawet nie spodziewałem się, że o wilkach mowa. Ale co w nich niebezpiecznego? Jeden przejeżdża prawie dokładnie w przerwie w podwójnej ciągłej, a drugi (a może to ona?) regulaminowo prowadzi rower lewą stroną... Nie, to na pewno nie o nich chodzi, może nawet są za młodzi. A karczma.. No tak, dziś karczma zamknięta.


Ilekroć przejeżdżam przez Miłocin chwalę sobie konstrukcję przejazdu przez torowisko. Na większości trzeba się strachać o zawieszenie lub wstrząśniecie bebeszkami, a na takim cienkim jednośladzie to i przejechać przez niektóre się wręcz nie da, a tu ideał.




Bochotnicka Kolonia to kolejny z tradycyjnych przystanków na drodze pieszych pielgrzymek z Lublina do Wąwolnicy. Spodziewałem się tu jakiegoś pałacu czy dworku, a to co zobaczyłem dzisiaj, niczego takiego nie przypomina. Smutne.




Jeden plus: to już przedmieścia Nałęczowa. Na horyzoncie, na skraju jezdni zamajaczył jakiś kształt znajomy. Czyżby rowerzysta? A może prześliczna ro-, rowe-, ro- ro-we-rzy-stka na, na, na? Jakże doskonała okazja by przydusić! „Duś, duuś, duś” wykrzykiwałem szeptem naciskając pedały za każdym razem szybciej , mocniej, szybciej aż... sznurówka mi się wkręciła, no! Co za pech.



W Nałęczowie zaś w napowietrznej przykościelnej galerii, wśród drewnianych świątków, pisanki, że niejeden dinozaur by się nie powstydził autorstwa takich jaj :)) Natomiast dalej na Lipowej, którą przejeżdżałem niezliczoną ilość razy, dopiero z wysokości siodełka rzuciło mnie się na oczy, że niektóre drzewa wystają poza krawędź jezdni...







Gdy wyjeżdżałem z Nałęczowa zaczęło się jakby znów przejaśniać, choć nadal wiało. Spojrzałem na zegarek: ło matko! Już po siedemnastej. Zabarłożyłem ja. Ale czyż, ach czyż, od Łąk nie będzie już lekko z górki, aż do zakrętu przy figurze w Wąwolnicy i nie dałoby przydusić się? No nie. To najwyraźniej było złudzenie. Że jest odwrotnie potwierdziłem potem zeznaniami zaznających tej drogi świadków. I to wielokrotnie zaznających, bo miejscowych.

Tymczasem, z dala widać już (stety!) wieże kościoła Wojciecha. Cel już blisko.




Sama Wąwolnica właściwie położona jest na wzgórzu (kościół jeszcze nieco wyżej), na które wspinając się mogłem rozpamiętywać prząśniczkową kapryśność kwietniową. Tym razem kwiecień plótł jednowątkowo: trochę zimy i.. jeszcze trochę zimy. Gdy wjeżdżałem ku rynkowi zaczął bowiem prószyć śnieżek. Wkrótce dojechałem do wyznaczonego celu, odwiedzając kościół i kaplicę z figurą Matki Bożej Kębelskiej.




Na przykościelnym placu w wietrznych wirach tańczył drobny, szybko topniejący śnieżek. Najwyraźniej radośnie, co poczytałem sobie za nagrodę :) podobnie jak świadomość przywiezienia tu tej specjalnej intencji związanej ze wsparciem dla Dominiki. Kolejną będzie, gdy tak jak mnie pomysł konkursu zainspirował do wybrania się w tę podróż, kogoś zachęci do datku na rzecz akcji, której służy. Myślę, że moja interpretacja regulaminu, zgodnie z którą nie jest konieczne wybranie jednej pracy, nie jest nadużyciem i komuś niezdecydowanemu, albo chętnemu pomóc jeszcze skuteczniej, ułatwi sprawę ;) Natomiast, choć oczywiście wpłata bez groszowej końcówki też byłaby cenna, zachęcam do jakiegokolwiek wyboru. Organizatorom tego, pomysłowego konkursu, należy się przecież jakaś satysfakcja, a więc sygnał dla Fundacji, że pomoc przyszła dzięki niemu, co bez owej groszowej końcówki mogłoby zostać niezauważone.



Gdy ruszałem w drogę powrotną dzień miał się ku zachodowi i na dojechanie do domu przed zmrokiem nie było szans. Zatrzymałem się więc u znajomego w Nałęczowie. Chyba przez wszystkie ostatnie 10 lat nie rozmawialiśmy tyle co tym razem :) Nie chciałem nadużywać gościnności przysysając się do kompa. Zresztą ani takiej końcówki USB, ani tez ładowarki nie miał na stanie, więc nie zrzuciłbym zdjęć i nie naładował telefonu, w którym bateria padła po intensywnym użytkowaniu przez całe popołudnie. Poniedziałkowy niezbyt wczesny poranek był tak słoneczny, że nie spodziewałem się 3 stopni poniżej zera. A jednak do samego Lublina spotykałem zlodowaciałe kałuże, choć gdy dojeżdżałem do miasta była dziesiąta. Za Miłocinem przyszło mi doświadczyć, że to Lany Poniedziałek. Całe szczęście z przejeżdżającej Astry nie chluśnięto bynajmniej wiadrem, a delikatniej z plastikowej butelki. Mimo to należałoby upomnieć polewaczy, że to zabawa dla podlotków i właśnie za pannami powinni się, jeśli już, uganiać z wodą tego dnia (i to upewniwszy się, że panny nie mają zbyt daleko do domu ;) ). W Tomaszowicach zrobiłem sobie repetę z nadziewanej czekolady, a już na lubelskich przedmieściach solidnie obszczekał mnie jeden pies, większy od roweru na którym jechałem, ale spoko.. na obszczekaniu się skończyło.

Choć wróciłem do Lublina w dniu terminu ostatecznego zgłaszania konkursowych relacji, to ostatecznie tak mi się poukładało, że nie udało mi się swojej relacji napisać na tyle wcześnie, aby wysłać ją w terminie do organizatorów konkursu (inna rzecz, że 9. kwietnia potrwał jeszcze trochę – np. na Midway, czy Howland :))) o czym zbyt późno pomyślałem ;P ). Ale w końcu nie tyle chodzi o udział w konkursie, ile jego propagowanie. Nie tyle o nagrody, czy nawet emocje współzawodnictwa, ile zwrócenie uwagi na cel nadrzędny, czyli osobliwą formę wsparcia akcji na rzecz Dominiki. Nawet jeśli ktoś tej opowieści nie przeczyta, ale kliknie w linka do strony konkursowej umieszczonego na wstępie i zdecyduje się na dowolny datek (co łaska i nie ma mowy o tym ile zwykle ;) ) to też korzyść. No, a dla satysfakcji mojej i - jak sądzę moich inspiratorów również - zawsze to jakiś ślad podjętego działania ;)

Chciałem też by wspomnienie tego dnia było otuchą dla tych, którzy wychodzą codziennie na przystanek lub ruszają osobistym, czy służbowym małym lub wielkim samochodem do wykonania swojej pracy i zachętą by w tych pozornie szarych podróżach odnaleźć ślad dziecięcej ciekawości świata i radości dostrzegania niezwykłości w tym co rutynowo postrzegane jest za zwyczajne, niepozorne i (nie daj Boże) nudne ;)
Pozostają jeszcze ewentualne filmiki. Jeśli coś tam da się z nich złożyć zamieszczę odpowiednie uzupełnienie tego posta.

A kto dotrwał w lekturze mojej opowieści aż do tego momentu, tego zachęcam do zapoznania się z relacjami zgłoszonymi do konkursu i zagłosowania w wyjaśniony tam sposób.
Głosowanie trwa do końca kwietnia.

Więcej zdjęć...

Z ostatniej chwili: 12.04.2012 Ogłoszono modyfikację regulaminu konkursu: każdy kto gotów jest zabawić się w jurora i wyróżnić jakaś pracę (lub jakieś prace) dowolnie większą od 1 zł wpłatą, może wysłać i poddać ocenie swoją relację dopóki trwa głosowanie. No... to kto jeszcze założy trampki, wsiądzie na rower lub do pociągu byle jakiego :) ?

13.04.2012 Zachęcony środową publikacją malinowej relacji z Maroka i wojtkowym ogłoszeniem i zaproszeniem do przesłania tekstu, zgłosiłem wczoraj i ja tę opowieść w charakterze relacji konkursowej. Dziś została opublikowana (hmm piątek trzynastego najwidoczniej zadziałał, bo tekst pozbawiony znaczników końca wiersza nie nadaje się do czytania ;/, pozostaje mieć nadzieję, że czytelnicy Fizyka w podróży będą sprytni i - dopóki jego właściciel nie naprawi posta - przyjdzie im do głowy kliknąć w link skryty pod moim imieniem ;) ). Można więc i na nią zagłosować dokonując wpłaty według wzoru:
Odbiorca przelewu: Dobro Powraca - fundacja na rzecz chorych na stwardnienie rozsiane
Tytułem: Dominika Stryjewska
Konto bankowe: BRE Bank SA 95 1140 1140 0000 2133 5400 1001
Kwota: ileś tam złotych plus 11 groszy (jako wskazanie nr pracy konkursowej).

Oczywiście, jeszcze raz przypomnę, że na stronie konkursowej znajdziecie listę innych relacji z o wiele dalszych i barwnych podroży, które oczekują na Wasz Głos.